środa, 24 lipca 2013

Dzika Róża

Czasami boję się Światła. Ono mnie pochłania. Czuję, że jego delikatne dłonie dotykają mojej twarzy. Jestem wtedy Porażeniem. Okazuje się, że nie jestem wcale taka, jak widzę siebie w Ciemności. W Świetle wszystko wydaje się bardziej ostre, wyraźne – ja się rozpływa, ja się osuwam w nieistnienie, ja się wygląda, jak za mgłą dziwna postać ze Snu, który nie przychodzi zbyt szybko. Lipcowe noce są błogosławieństwem – jest zimno i ciemno – dopiero wtedy Ja jest do odgadnięcia, jest do zrozumienia, jest do słuchania, jest do patrzenia. Ale Ciebie nie ma wtedy obok mnie i znowu Ja zostaje samo ze sobą – rozmowa z niewidzialnością jest przyjemnością i podnieceniem i za każdym razem poznawaniem Czegoś Innego, Czegoś wcześniej nie widzianego, nie spotykanego, nie słyszanego.

Czasami, to jest bardzo często. Czasami, to jest jak Światłem oddychanie, jak Światłem się obmywanie, jak Światłem się zbrojenie – aby przetrwać Ciemność. Zamieszkam w Ciemności, by poznawać Światło.

A tak naprawdę – to wszystko to samo, tylko z innego kąta patrzenia. Każde Światło zaczyna się Ciemnością Nocy, a każda Noc zaczyna się promieniami zachodów Słońca nad ogrodami. Nie jesteśmy w stanie zaistnieć bez dwóch światów, które się ze sobą przeplatają, się łączą, się wypełniają w cosekundowym tańcu śmierci – tańcu życia.

Więc Ciebie nie ma, bo jest Ja; więc Ja nie ma, bo Ty jesteś. Wszystko, wszystko, wszystko.







Czerwień na mojej skórze; jestem przekwitającą dziką różą, która nie może oddychać pod naporem Światła słonecznego, więc zaczynam oddychać pod wodą. Tylko raz. 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ty mnie wołasz

            Greckie słowo „symbolom” oznaczało połowę przełamanego przedmiotu – na przykład pieczęci – którą przedstawiano jako znak rozpoznawczy.[1] Tak poznawano osoby – niewidzialność stawała się widzialnością. Symbol jest jedynie połową rzeczywistości – bo jeśli jest połową rzeczywistości, to znaczy, że woła o drugą część.[2] Jest Coś, co Widać, ale jest też To, co ukryte dla naszych oczu. Czasami zmysły nie pomagają w rozumieniu – czasami odbierają nam zdolność do prawdziwego patrzenia, do prawdziwego słyszenia, dotykania, wąchania. Bo pod tym Wszystkim, jest Tamto Miejsce – i tak samo, jak nasza Rzeczywistość woła o Tamtą, tak samo wszystko To, co po Tamtej Stronie – woła o Nas – o naszą materię, o nasze ciała, o nasze dłonie zanurzone w lodowatej wodzie i o wargi poparzone wrzącą herbatą z pigwą. Więc wszystko, co jest Tam, jest Tu i na odwrót i to już zawsze tak będzie, że patrząc na lipcowy zachód słońca, będę widziała tylko zimę w Krakowie i Ty będziesz pomiędzy mną a Nimi. Nie zdziwią mnie już żadne słowa i żadne gesty i to, co Oni robią ze mną – tak naprawdę ja To robię sama sobie – oni są dla mnie Tamtą stroną. Dawno nie napisałam już żadnego wiersza i pragnę tak bardzo Twoich Słów do mnie. Ty jesteś Symbolom, Ty mnie wołasz.

***

            Bardzo cicho i delikatnie składała swoje dłonie do modlitwy. Przypominały jej one o własnym niedołęstwie i braku silnej woli – jej palce przypominały kikuty jakiegoś dziwnego Stworzenia, które oddychało Nocą, a za dnia dusiło się światłem. Obserwowała swoje blizny, które przypominały Jej o przeszłości, które były teraźniejszością i zapowiedzią przyszłości – przecież zostawały na zawsze. Czuła, że pękają w szwach – szczególnie ostatnio – stały się bardzo wyraźne. Ich mleczny kolor był bardziej jaskrawy na lekko opalonej skórze. Nie było ich dużo – ale wystarczająco wiele, aby myśleć o Nich, ciągle, obsesyjnie, bez przerwy, sekunda po sekundzie – one tkwią we mnie jak Ty, którego nie ma, a który jesteś bardziej, niż One na moim ciele, Ty jesteś przestrzenią między nimi, a ciałem, tam cię ukryłeś, tam się chowasz, tam mieszkasz, tam sapiesz na mnie swoim oddechem – w jej głowie ciągle ich przybywa, są jak rozrastająca się sieć przedziwnych połączeń. Miała wrażenie, że jej ciało stwarza – obok układu krwionośnego i limfatycznego – Coś Nowego – układ blizn, które wyryte są gdzieś głęboko.

***
            
Modlitwa jest oddychaniem człowieka pod wodą – możesz to zrobić tylko raz, ale już na zawsze, na wieczność, na chwilę.



Nie umiem na razie pisać.
Jednak istniejesz.



[1] KKK 188
[2] G.R

sobota, 13 lipca 2013

Drżenie rąk

Wyszłam dziś na ulicę. Miasto przeraziło mnie swoim zapachem, głosem, ludźmi. Obrzydziło mnie. Szłam przecież po tak dobrze znanych mi ulicach – Powstańców Śląskich, Plac Kościuszki – wchodziłam w znane mi miejsca – tak bardzo zdążyłam już nimi być. Jednak to, co mnie dziś spotkało, wlało we mnie tak dużo Niepokoju.

Szłam między Ludźmi i tak bardzo dokładnie chciałam ich śmierci, żeby ich nie było, żeby nie istnieli, żeby zapadli się pod ziemię, żeby przestali oddychać, a oni się śmiali i mówili i gadali i ciągle bez przerwy nie zamykają swoich twarzy, z nich się wylewa, ta ciągła potrzeba dawania znaków życia, że się jeszcze jest, chociaż właściwie przez przypadek jakiś, po co, po co wy tu jesteście, mam prawo zadawać takie pytania, przecież to we mnie godzicie swoją naiwnością, że Coś znaczyć możecie – nie możecie.

We Mnie nie ma miejsca dla Was – jeżeli we Mnie nie ma miejsca – to jakie macie prawo istnieć w ogóle?



Wszystko było obrzydliwą słodyczą. Tak bardzo się bałam dziś, tak strasznie. Nie wiedziałam, co się dzieje. Ręce mi się trzęsły i pociły, to z zimna, to z gorączki. Cały dzień mam dziś wypieki. Bardzo się boję choroby.

Każdy dźwięk mnie dziś zabijał, powolutku wwiercał się we mnie – jakby wszystko postanowiło pokazać mi, jak świat potrafi być obrzydliwy. Był. Dziś nie wydarzyło się żadne Piękno.

Poza jednym – ktoś piekł ciasto; wszędzie pachniało cytrynom. Więc może istnieje Dobro?



Dalej nie-istnieję, choć już trochę mniej.
A trochę zmyślam.

Ale nie drżenie rąk – to jest Rzeczywistość. 

piątek, 12 lipca 2013

Nieistnienie



Wczoraj, noc

Okazało się, że wcale nie chce mi się spać. To wołało do mnie burzą. Wyobrażam sobie, że oddycham tym powietrzem ciągle. Szum drzew nie przeszkadza już...
On się staje mną. Nie pamiętam już, jak się mówi, ja tylko szumię. Myślisz, że To po nas przyjdzie, Drogi? Że zabierze nas stąd? Tylko skąd miałby nas zabrać i dokąd? Przecież już ocieramy się nawzajem o wieczność miedzy Nami - ani Ja nie istnieje, ani Ty bez nas. Ale jeżeli słyszę siebie, to znaczy, że Jesteś. Tak bardzo chcę Tego, abyś był.
Może jesteś szumem drzew. One są w moich uszach, one tam mieszkają od dawna, nawet przed Tobą tam mieszkały. Widzisz, nie jesteś pierwszy. Była taka legenda o kobiecie, która zamieniła się w stado motyli błękitnych i rozleciała się we wszystkie strony świata. O, gdyby być takim lotem motyla nade mną. Są ćmy na ścianie. One mnie porywają. I już jestem tym lotem, ale bez Ciebie. Kim jesteś?

Nieistnieniem.

Dziś, popołudnie

Bardzo nie lubię dni, w których wszystko wydaje się tak od siebie oddalone. Jak My. Dziś, po raz pierwszy od dawna, czuję, że działa siła grawitacji. Nienawidzę tego uczucia. Już wolę nie czuć Nic.
Leżałam wczoraj wieczorem i nie wiedziałam gdzie i kim jestem i dlaczego mówię do siebie, do Ciebie – i udawałam przed sobą, przed Tobą, że wcale nie, że tego nie ma, że wszystko, to sobie zmyślam i chciałam do Kogoś zadzwonić, ale przypomniałam sobie, że nie mam do Kogo, ani do Nikogo. Samotność - cóż po ludziach…
Dlatego właśnie czasami okno jest zbyt blisko moich stóp, a ja nie potrafię się modlić, nie umiem, tu nie ma Krzyża, nikt na mnie nie patrzy. Oczy mi się zamykają ze snu. Dziś będzie bardzo długa noc, kolejna…

Ona się przecież nigdy nie skończy.

środa, 10 lipca 2013

Wspomnienie



Tak mocne jest we mnie wspomnienie światła, że nauczyłam się w nim ogrzewać, nawet jeżeli ono nie istnieje już; albo istnieje tylko we mnie. Ale skoro ono jest we mnie to znaczy, że ono nie zniknęło tylko jest we mnie, wradza się we mnie, pożera mnie od wewnątrz, gnije we mnie jak nienarodzony płód i ciężko mną oddycha.

Wiem, że mnie nie słyszysz. Tylko patrzy się, się na siebie patrzy tylko ciągle i bez przerwy.
I wszystkie przypadki już wykorzystane, o, jak się nie wierzy w przypadki, bo albo nie ma przypadków, albo Wszystko jest jednym, wielkim, ciągłym, nieustającym, dziewiczym i pierworodnym Przypadkiem. Więc Bóg też może być przypadkiem między Tobą a mną. Ale się nie interesuje Bogiem na chwilę - albo zawsze albo nigdy. Częściej bywa Nigdy, ale nigdy też jest Zawsze; szczególnie na polach Janowskich i w Lasach, tam było ciągle nigdy zawsze teraz. I Ciebie tam nie było, a On był i ja byłam - pamiętam, że umiałam wtedy oddychać i że światło było bezpieczne i zachody słońca jak pierwsze błogosławieństwo na następny dzień, który zaczynał się końcem.

O, jakby tak czas był tylko we mnie, a nie poza mną, to by wszystko było Pięknem i Dobrem i Miłością. Ale czas nie leczy - on ból oddala w Sobie - się oddala - bo sam bólem nie będąc - jest jego ciągłym zmartwychwstaniem.

Więc od dziś zamieszkam w Ciemności i będę odżywiać się światłem, aż w końcu przestaniesz istnieć we mnie.

Więc to już?

sobota, 6 lipca 2013

Złodzieje Róż



            Ona była bardzo stara. Tak stara, że nie sama chyba nie pamiętała daty swoich narodzin – może nie chciała jej pamiętać, albo po prostu uznała, że pamiętanie takiej daty nie ma najmniejszego sensu. Na pewnym etapie życia zawsze ma się już tylko jeden dzień; codziennie jest się noworodkiem, zdanym na łaskę lub niełaskę dorosłych – mistycznych bóstw o wielkich głowach i zanikających sercach – które sami sobie zjadają podczas mistycznych spotkań, mszy ofiarnych – z których i o których nic już potem nie pamiętają. Ale każdy dzień dla starych  osób jest nowym życiem, nową nadzieją, nowym wypływaniem – wtedy zaczynają znowu odkrywać w sobie pewne długo nieużywane organy – nerki, płuca serce – i jakby w tym wszystkim zapominali o głowie – zapominają o rozumie – stąd wszystkie demencje, dziury w pamięci, choroby neurologiczne.
            Ona siedziała w swojej brudnej spódnicy, pomarszczonej skórze, która była utkana z niezliczonej ilości żył, żyłek, tętnic i tętniczek. Oczekiwała na wyrok – było to dla Niej pierwszym poważnym preludium do Sądu Ostatecznego, który wisiał nad nią jak niebo niebieskie i ostateczna ostateczność. Wzrok Jej był już Tam.
            Oddychała powoli, z otwartymi ustami – łapała ostatnie hausty powietrza, które były jej pożegnaniami ze światem. Przypominała w tym wszystkim niemowlę, które łapiąc pierwszy oddech – wita się żałośnie i strasznie ze światem – krzyk dziecka jest jakąś przerażającą zapowiedzią całej reszty życia, w którym krzyk będzie jedyną bronią i jedyną o-bron(i)ą.
            Ciało jej było Świętą Księgą, na której wypisana była cała historia – narodzenia, życia, nauczania i śmierci.
            Zmartwychwstanie świeciło w jej oczach – jakby słońce pierwszy raz wschodziło nad wyschniętą i jałową ziemią. Jednak Jej błogosławieństwa nie chciał nikt. Jej samotność była samotnością księżyca, do którego świateł potrafią modlić się nieliczni wybrani – umiem ich zliczyć na palcach połowy dłoni.
            Patrzyła przed siebie – wspominając to, kim była. Mogła być Księżną Monako, albo dziewczyną z każdej polskiej wsi. Mógł zgwałcić ją Niemiec, Rosjanin, albo Brat wracający z partyzanckich Lasów – jego ręce były zakrwawione; pachniały burzą i śmiercią. To był jej pierwszy kontakt z mężczyzną. Od tego czasu jej dłonie drżą od każdego męskiego spojrzenia; tak bardzo boi się ogromnych, owłosionych rąk lekarzy – ich ręce też widziały krew i dotykały śmierci – ja ręce jej Brata, Rosjanina, Niemca. Kolana trzymała sztywno przy sobie – i jak marmurowa rzeźba – skrywała w swoim sercu Tajemnicę, która odżywiała się jej strachem i drżeniem powiek.
            Często wracała do tamtego życia – gdy leżała rozpalona i lodowata na wilgotnej od jej łez i krzyku ziemi – tylko ona starała się sprzeciwiać temu, co z nią robili – nawet jej uniesiona do góry spódnica – zakrywająca zhańbioną twarz – wydawała się być raczej smutnym znakiem rezygnacji, niż melancholijnej zadumy nad nieszczęsnym dziewczęciem. Ból w okolicach jamy brzusznej był tylko rzeczywistym doświadczeniem tego, że coś w niej umierało. Wtedy żyła w najgorszym ze światów.
            Więc gdzie była teraz – uwięziona między oczekiwaniem a pewnością. Szpitalne korytarze są białe i czyste. Nie ma w nich miejsca na demony. Tu nie ma rąk, które pachną burzą, wilgotnym od deszczu ogrodem, ani różami, które już nigdy nie zakwitły. Został tylko ból w podbrzuszu – jak znamię, które znosiła z dumą Starej Kobiety. W sterylnych i wypełnionych ślepym światłem szpitalnych salach, wszystko może być brudnymi dłońmi, burzą, zapachem prze-słodkim przekwitających róż.
            Jeżeli jest Piekło – to jest ono niekończącym się, ani nigdzie nie zaczynającym się, prawdziwym Labiryntem szpitalnych korytarzy, które nie znają ani nocy, ani ciemności – w którym mieszkają niewinni potomkowie Minotaura, a wokół nich przebrani w biel – aniołowie – biesy dzieci Tezeusza. Dlatego właśnie – w próżni czułości, jaką jest szpital = najlepiej słychać te demony, które mieszkają gdzieś głęboko w nas; tak głęboko, że powoli w nas się wradzają, w nas się wcielają – nami się stają.
            Ona jest moim wyrzutem sumienia – że nie zdołałam powstrzymać ciepłych dłoni zanurzonych w ziemi wilgotnej i śmierci – rąk Złodziei Róż – które przestały kwitnąć już dawno temu; zaledwie wczoraj.