sobota, 22 września 2012

28.04.2012


                


Podobno marzenia napędzają nasze istnienia. Są jakby nieskończoną mocą, pierwotnym tchnieniem energii, czymś czego nie potrafimy zahamować, wyzbyć się, odrzucić. Gdy rodziliśmy się już wtedy siła marzenia o życiu sprawiła, że wzięliśmy pierwszy oddech; uwierzyliśmy w to, że życie, które rozpoczynamy, jest warte tego, by nasze żałosne, małe, niedorozwinięte mięśnie dokonały niemożliwego – załapały życie za nogi. Tak myślę, wierzę w to, że to tak zaczęło się nasze życie – od marzenia. Marzenia o wschodach słońca, smutku i radości. Czy jest to zbyt iddylistyczne i bajkowo-fantastyczne? Na pewno – ale czy w ogóle to, że jesteśmy ludźmi nie jest takie?          
                Kiedy już budzimy się z dziecięcego nieba, w którym ojciec był niepokonanym bóstwem, a matka cudotwórczynią, która przy pomocy spojrzenia, dotyku warg potrafiła uleczyć nie jedną ranę, nie tylko tą krwawiącą dla świata, ale i dla duszy. Zostajemy wygnani z Raju i świat nagle nie jest już tym marzeniem. Im starsi jesteśmy, tym wspomnienie tego pierwszego oddechu staje się coraz bardziej nierealne, coraz bledsze, nieosiągalne – oddalająca się łódź pełna skarbów. Nasze oddechy są coraz cięższe; już nawet nie chce się nam wracać do wspomnień, chcemy powoli umierać, zatapiać się w zgiełku świata, udawać, stawać się niewidzialnymi ludźmi.
                I marzymy o marzeniu, które na nowo stanie się silnikiem dla maszyny naszego istnienia – i może to być wszystko – powiew wiatru, zapach zapamiętany kiedyś, dawano temu, jak jeszcze zwracaliśmy uwagę na takie rzeczy, w pustyni dzieciństwa, młodości; widok dawno niewidzianej pary oczu; dotyk na karku stawiający człowieka na nogi; miejsce, czas, rzeczywistość, wyobraźnia – chwila. I wtedy znów rodzimy się dla świata – marzenie musi stać się życiem. Zrobimy wszystko, by znaleźć spełnienie – napinamy bez przerwy wszystkie mięśnie i chcemy zaczerpnąć ze zdroju życiodajnego powietrza, niewyczerpalnej mocy stwórczej.
                I tak naprawdę to potrzebujemy tylko tego marzenia. Wcale nie jego spełnienia. Pragniemy marzenia o marzeniu. Chcemy odczuwać czas, który prowadzi nas do celu – wypełnieniu się życzenia, które złożyło nam życie; o spełnieniu się, które jest w istocie końcem, kresem, śmiercią – bo jeżeli marzenie jest początkiem, narodzinami, to spełnienie się – śmiercią. A człowiek nienawidzi wszelkiego rodzaju końców, kresów, zakończeń, finałów… Dlatego nie chcemy, tak naprawdę i najgłębiej gdzieś w nas, urzeczywistnienia się naszych pragnień – bo wtedy musielibyśmy zaczynać od nowa. Od nowa oddychać, żyć, rodzić się, a to wiąże się nierozwiązalnie z bólem – bólem stworzenia, bólem stworzyciela – tylko w tym przypadku to my jesteśmy i jednym i drugim. Przerażająca człowieka perspektywa podwójnego cierpienia. A ból to coś, czego się boimy. Nie przyjmujemy do swojej ludzkiej, materialnej, ziemskiej świadomości, że ból to coś, co może nas uszlachetnić; sprawić, że będziemy lepsi. To takie banalne, łatwe, ograne. Jesteśmy istotami, które wypierają z siebie perspektywę wieczności; perspektywę duszy. Jak koniec puszczone w wyścigu – na oślep. Biegniemy do końca, do zwycięstwa. Wygrywamy i padamy w beztlenowym uścisku śmierci: cóż za przepiękny koniec społeczeństwa, którego średnia wieku może wynosić w najbliższej przyszłości 40-50 lat. Cofnijmy się o jakieś 1000 lat i znów czekajmy na jakieś światło, które po raz kolejny krzyknie: JESTEŚ CZŁOWIEKIEM i nic dla Ciebie nie powinno być obce.
                Jak na razie tworzymy nowe krucjaty w imię nowych bożków –pieniędzy, władzy, potęgi, ropy – tworzymy nowe armie w garniturowych zbrojach. Tylko etosu rycerskiego jakby gdzieś zabrakło po drodze. I więcej, i więcej, i więcej. Tylko sztuka nic nie tłumaczy – nie przemawia już żadnym językiem – niemi artyści mówią do ślepych i głuchych odbiorców. Dokąd zmierzamy?

środa, 12 września 2012

Być człowiekiem to recytować człowieczeństwo


                
Jacek Wójcicki śpiewa Adama Asnyka. 
Cudo!


Czy ja mam coś do powiedzenia? W sumie zbieram się od paru dni nad pewnym tematem. Bardziej mi się zbiera na jakiś esej, felieton. Ale tu też wypadałoby coś napisać. Nie wiem, co wyjdzie z tego, nie mam żadnego pomysłu no to, co tu napisać. Takie lapidaria trochę – wyrwane jakieś myśli moje, z głowy wylatujące lotem komety, z szybkością światła. Gdybym potrafiła malować mój autoportret właśnie tak by wyglądał – moja twarz (to już jest powód do wątpienia w wartość estetyczną dzieła) a nad nią miliony miliardów małych, jasnych punkcików imitujących światło. Bardzo tego nie lubię, kiedy mam jakiś pomysł i nie mogę go zrealizować, bo moje palce nie chcą malować tego, o co je proszę. Bardzo nie lubiące współpracy członki ciała, bardzo.
               
Skończyłam kiedyś tam kiedyś „Panią Bovary” i kilka refleksji zaświeciło mi w głowie. Bardzo uderzyłam się sama, a właściwie to, z jaką łatwością potrafiłam jednoznacznie ocenić bohaterkę – Emmę. Tak po prostu, jakby od niechcenia uznałam, że to ona jest tą złą; że wszystko, co złe, to ona; że powodem jej nieszczęścia jest ona sama i jej egoizm; że tylko ona jest winna tego, że nie potrafiła odnaleźć się w” normalnym życiu”, że ciągle i ciągle i ciągle oczekiwała czegoś więcej, czegoś mocniej, czegoś co byłoby wstrząsem, trzęsieniem ziemi; że kreowała siebie, że stwarzała sobie kogoś, kogo nie było; że grała bez przerwy, bez wytchnienia – żonę, matkę, kochankę… I spisałam ją na straty. Z taką łatwością… teraz się z tego śmieję. Bardzo, bardzo. Dlaczego? Bo pierwszą myślą po skończeniu ostatniej strony zrozumiałam, jak bardzo do Emmy jestem podobna – czy to nie zabawne, że spisałam sama siebie na straty? Według mnie to bardzo zabawne i bardzo prawdziwe. Nie lubimy zauważać w sobie rzeczy, które są niewygodne, które nie pasują nam do naszego wykreowanego pojęcia o sobie samych. Bo człowiek jest takim wspaniałym aktorem. W Gombrowiczowskich dziennikach wyczytałam ostatnio coś takiego: Przecież mój człowiek jest stwarzany od zewnątrz, czyli z istoty swej nieautentyczny – będący zawsze nie sobą, gdyż określa go forma, która rodzi się między ludźmi. Jego „ja” jest mu zatem wyznaczone w owej „międzyludzkości.” Wieczysty aktor, ale aktor naturalny, ponieważ sztuczność jest mu wrodzona, ona stanowi cechę jego człowieczeństwa – być człowiekiem to znaczy być aktorem – być człowiekiem to znaczy udawać człowieka – być człowiekiem to „zachowywać się” jak człowiek, nie będąc nim w samej głębi – być człowiekiem to recytować człowieczeństwo”
(W. Gombrowicz, Dzienniki 1957-1961”)
               
Trochę szokujące, trochę boli, ale prawda i jest szokująca i ma boleć. Ma nas bić. Mamy odczuwać jej działanie i fizycznie i psychicznie. Na wszystkich płaszczyznach. Być człowiekiem to recytować człowieczeństwo. Wyszłam od „Pani Bovary”, a wejdę w „Cierpienia Młodego Wertera”, którego dopiero co skończyłam. Znowu te same obserwację – całą książkę (książeczkę?) narzekałam na Wertera i jego „głupie, niepoważne, pedalskie (????!!!!), nieodpowiedzialne, banalne” zachowania, które powodowały u mnie raczej rozbawienie. I odłożyłam moje piękne, różowe wydanie, odetchnęłam i pomyślałam – jakie masz prawo oceniać Wertera? Ty, która robisz dokładnie to samo, zachowujesz się dokładnie tak samo – jesteś głupia, niepoważna itd. Tylko jeszcze, podkreślam jeszcze, nie palnęłaś sobie w głowę. Są w Tobie emocję – też umiesz je doskonale wyolbrzymić – dokładnie jak kolega Werter. Zapytaj siebie – ile już „końców świata” przeżyłaś? Ile razy płakałaś nad sobą po nocach? Ile razy przeżywałaś jakieś nic nie znaczące słowa, gesty, jakieś zachowania, telefony, wiadomości i rozdmuchiwałaś je do granic niemożliwości? Ile razy byłaś Werterem? Ile razy byłaś Emmą? Kreatorką siebie, tworzycielem własnych emocji, pisarzem własnej opowieści i kompozytorem własnych symfonii. A Ty, drogi czytelniku, o ile taki istniejesz… Ile razy zrobiłeś dokładnie to samo co ja? Wyśmiałeś siebie samego? I kiedy dotrze do nas, że recytujemy samych siebie – że my siebie mentalnie tworzymy i my siebie mentalnie, co tu dużo mówić, udupiamy.  I zakończę „Werterem”: „Tak, jestem tylko wędrowcem, pielgrzymem na ziemi. A wy – czyż jesteście czymś więcej?” – niech to wybrzmi w naszych uszach, jak oskarżenia. Należy nam się. My, wykształceni – do zna spaczeni przez wykształcenie. (znowu Goethe) Kiedyś nas ten świat wypluję, kiedyś zobaczymy, przejrzymy na oczy. I nie mówcie „że to już było”. Wszyscy tak mówili – wszyscy przed wami, a wszyscy przed nami to powtórzą. Bo naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic - aż do końca. (Michał Zabłocki)

1. "Pani Bovary" Gustave Flaubert 
2. "Cierpienia Młodego Wertera" J.W. Goethe