czwartek, 20 listopada 2014

Baśń o Twarzy

            Pamiętam, że jak byłam mała, to bardzo chciałam być malarzem. Nie umiem dziś stwierdzić jednoznacznie dlaczego. Chciałam umieć sprawiać, aby kreski stawiane przez moje dłonie przy pomocy kolorowych kredek, stwarzały świat. Chciałam, aby ręce miały kształt dłoni, aby tymi dłońmi się następnie stawały. Chciałam patrzeć na białą kartkę, na której powoli staje się jakaś nowa rzeczywistość.
            Ale zawsze – moje dłonie były niedorozwinięte, horyzonty zbyt płaskie i krzywe, a twarze ciągle takie same. Te twarze – przerażają mnie najbardziej. Przeglądam czasami jakieś kartki z dzieciństwa. Wynajduje je w różnych miejscach mojego pokoju. Albo one się same tam znajdują – przychodzą żeby mnie dręczyć. Nigdy nie wiem, skąd się wzięły w tym miejscu i dlaczego schowałam jej do książki o zakochanym kundlu i dlaczego akurat po tą książkę sięgnęłam, bo czego mogę w niej właściwie szukać. I na tych kartkach zawsze widzę tę samą twarz. Ona się ciągle powtarza, jak refren bardzo starej piosenki.
            Twarz jest żadna. Nie umiem Ci jej opisać. Ma kształt przypominający prostokąt z lekkimi wcięciami tam, gdzie powinna zaczynać się szyja. Twarz ma oczy duże i czarne jak noc. Otwarte i spokojne. W źrenicach oczu Twarzy nie odbija się świat. Oczy Twarzy są puste i nie odpowiadają na żadne wołanie. Oczy Twarzy są jak studnia w bezksiężycową noc. Oczy Twarzy patrzą na mnie zawsze w tym samym wyrzutem – Dlaczego zostawiłaś nas takie pozbawione siebie? Jesteśmy ślepe. Przez ciebie nie możemy nic zobaczyć, a i w nas nie widać nic. Dlaczego zostawiłaś nas takie osierocone, zatrzymane, zastygłe w oczekiwaniu na ruch?
Usta Twarzy są malutkie i wąziutkie. Właściwie to te usta są jakby zaszyte bardzo cieniutką nitką. Nitka zamyka te usta raz na zawsze. Dlatego grymas ust Twarzy jest zawsze taki sam – nijaki. Wiem, że mógłby być przerażony, albo pogrążony w zdziwieniu, ale jest – zupełnie żaden. Nitka bardzo dobrze spełnia swoje zadanie. Nie dość, że Twarz nic nie powie, to jeszcze – jej usta nie wyrażą nigdy sprzeciwu swoim kształtem, nigdy się nie uśmiechną, ani nie zapłaczą. Zawsze będą już tylko niemo układać się do wiecznego snu w towarzystwie cieniutkiej nitki, której nigdy nie przetną Mojry.
Nos Twarzy zdaje się nie istnieć wcale. Jego symbolicznym przedstawieniem stają się dwie czarne kropki umieszczone między oczami Twarzy a Jej ustami. Dwie czarne jamy, przez które swobodnie i powoli przepływają strugi powietrze. Twarz nie kontroluje oddechu – nie ma klatki piersiowej, a w niej – płuc, ani jamy brzusznej – więc nie wykorzystuje przy oddychaniu przepony. Oddechem Twarzy są zgniłe pęcherzyki powietrza, którym udało się jeszcze ukryć w suszonych kwiatach, które moja Mamcia schowała do książki o zakochanym kundlu bardzo dawno temu.
Włosy Twarzy właściwie nie zaczynają się tam, gdzie powinny, ale w jakimś miejscu zupełnie nieracjonalnym i przypadkowym. Nienawidziłam rysować włosów. Zawsze wydawały mi się jakoś fałszywe i niepasujące do Twarzy. Ale rysowałam je, bo koleżanka A. rysowała i ja chciałam, żeby moja Twarz, była tak samo piękna, jak na jej rysunku. Ale włosy zawsze mnie jakoś zniewalały. Nie radziłam sobie z nimi. Zawsze były albo za bardzo kręcone, albo za proste. Zawsze Twarz miała za długą grzywkę, albo była zbyt łysawa na czubku jednowymiarowej głowy. Włosy – były zawsze koroną cierniową dla mnie, jako malarza. Rysowałam je zawsze na końcu, bo wiedziałam, że nie potrafię ich namalować. Od samego początku wiedziałam, że nie mam zdolności plastycznych, ale to włosy Twarzy sprawiały, że nabierałam o tym samoświadomości. Odwlekałam po prostu moment przeżycia tego swoistego momentu litości i trwogi, który budziło we mnie oderwanie kredki od kartki i spojrzenie na to, co właśnie stworzyłam. Twarz milczała i świat milczał, a ja chowałam Twarz bardzo głęboko do szuflady i łamałam rysiki kredek, żeby mnie nic więcej nie kusiło do rysowania. Potem chowałam twarz w dłoniach i płakałam.
            Oczywiście za godzinę kredki były na powrót zatemperowane, czego skutkiem były malutkie pęcherzyki na środkowym palu prawej rączki. Zawsze się tam pojawiały. Lubiłam wtedy brać igłę i przebijać je. Kiedy wysączył się z nic płyn, bardzo piekły. Wtedy znowu łamałam kredki i temperowałam je na nowo. To bardzo bolało. Ale chroniło mnie przed rysowaniem na około dwa, trzy dni.
            Ale Twarz wracała za każdym razem, gdy chciałam namalować jakąś postać – Twarz była dzieckiem, chłopcem, dziewczynką, kobietą, mężczyzną. Nie umiałam się jej pozbyć. Spływała z moich dłoni za każdym razem, gdy przykładałam ołówek do papieru. Bałam się Twarzy, dlatego nigdy nie dostała Ona ciała, ledwie kawałek koślawej szyi, który musiał Jej wystarczać. Moja Twarz nigdy nie miała więc obojczyka, ramienia, ręki, dłoni, brzucha, uda, łydki, stopy, palców. Nie miała też wątroby, trzustki, jelita, żołądka, pęcherza moczowego, serca. Nie miała też krwi ani limfy. Nie było w niej tlenu ani dwutlenku węgla. Była tylko Twarzą – Twarzą cichą i skupioną, Twarzą bez wyrazu, który stał się wyrazem stałym, niezmiennym na wiele lat.
            Skąd się wzięła we mnie na Twarz i czego \ kogo jest odbiciem we mnie? Pewnie nikogo i niczego. Jest tylko potwierdzeniem, że nie umiem malować. Ale lubię sobie wyobrażać, że to moja nienarodzona siostra bliźniaczka, którą uciszyłam cieniutką nitką, która nie ma ciała, która nic nie wyraża, a więc nic nie myśli. Lubię wyobrażać sobie, że uratowałam kogoś przed życiem; że wzięłam jej życie na siebie, a ona teraz po prostu bardzo tęskni za swoim zbawcą.

niedziela, 16 listopada 2014

Przecież

Gdyby to wszystko wyłączyć, zgasić światła, odpiąć kable, wyrzucić telefony, porozkręcać komputery, wynieś ten cały syf na śmietnik, wszystkie przedłużacze, gniazdka elektryczne. Wypiąć się raz na zawsze. Odpiąć się w sobie raz a dobrze. Muzyka nie będzie grać, obraz nie będzie tak dobitnie świecił w oczy, a cisza w końcu będzie jedyna i prawdziwa.
Bym nie musiała patrzeć już na te mordy znane i nieznane; te które kocham i te, których kochać nie potrafię. Bym nie musiała już czytać o mniejszych i większych bzdurach, o kłopotach, o miłościach, o szlugach, o seksie, o tym, kto z kim i dlaczego nie ze mną.
Przecież to zależy tylko ode mnie.
Otworzyłabym okno – szeroko i dokładnie. Pewnie pachnie już zimą na zewnątrz, pewnie pada deszcz, pewnie nie zobaczę tego na pierwszy rzut oka, pewnie nie usłyszę, choć wiem, że już się do mnie skrada, już tu jest i czeka na mnie. Stanęłabym w oknie naga i sama. I nic nie musiałabym już mówić ani myśleć. Wszystko byłoby z-mową milczenia. 
Potem wyrzuciłabym wszystkie książki. Prawda, Emmo, że nie można im ufać? Masz pod ręką trochę arszeniku? Nie znam akurat żadnego aptekarza, to może być problem. Podobno kobiety trują się, bo chcą ładnie wyglądać po śmierci. Chciałabym ładnie wyglądać po śmierci – albo w śmierci, to chyba bardziej poprawna forma. W śmierci choć ładnie wyglądać, Emmo, choć w niej. Skoro w życiu mi nie wyszło.
Bałabym się. Pierwszy ram mogłabym się bać naprawdę. I nikt bym nie powiedział, że kłamie, bo przecież już nikogo by nie było.


Przecież to się nigdy nie wydarzy.