wtorek, 30 kwietnia 2013

Chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina


            Pragnę być demiurgiem. Rzemieślnikiem, robotnikiem, sprawcą, twórcą, kreatorem. Chcę władać materią – bezkształtem, nagością, czystością. Ułożyć to wszystko według siebie. Pozwolić, by bezład przepływał przeze mnie. Tylko moja wola mogłaby go porządkować. Ustawiać podług własnych potrzeb.
            O tym właśnie – o pragnieniu kreowania – opowiada w „Traktacie o Manekinach” Brunon Schulz - prozaik piszący najznakomitszą poezją. „Traktat” to część zbioru opowiadań „Sklepy Cynamonowe”; jest to snuta przesz Ojca narratora opowieść o sobie – o postrzeganiu świata, o problemach współczesności, o konfrontacji tradycji z nowoczesnością. Porusza bardzo głęboki i trudny problem człowieczeństwa i dehumanizacji. Symbolem tych rozważań stają się manekiny – pozbawione duszy stworzenia wykreowane przez człowieka na jego obraz i podobieństwo.
Ojciec mówi o tworzeniu – o naszym pragnieniu walczenia z demiurgiem – Bogiem, który z chaosu potrafił stworzyć coś, co jest – żyje, porusza się, odczuwa, przeczuwa, posiada duszę. Moim zdaniem w tym konkretnym opowiadaniu Bruno Schulz stawia bardzo ciekawą i prawdziwą tezę – jakoby człowiek chciał demiurgowi dorównać. Stwarza więc coś – manekina. Z niczego tworzy jedynie przedmiot – pusty, pozbawiony wnętrza, prymitywny. Człowiek nie ma mocy sprawczej, by w lalkę tchnąć życie, które miałoby byś umiejętnością przeżywania swojego życia – wraz ze wszelkimi tego konsekwencjami. Człowiekowi udaje się stworzyć pewną formę – która, mimo różnic zewnętrznych, jest taka sama w każdym przypadku. Jest to dramat ludzkości – nie może być Bogiem. Człowiek odłączony od boskiej sfery, nie jest w stanie wykreować nic, co mogłoby przewyższyć jego samego – kreacji demiurga - Boga. Jest w swoich czynach niedoskonały, tak samo, jak niedoskonałą kopią kreatora jest on sam. Jednostka chce, pragnie, musi stwarzać – czuje, że jest do jego powołania – ale nie udaje jej się sprostać. Nie panuje nad materią – nad sobą. Dramat polega na ciągłym poszukiwaniu i ciągłym dochodzeniu donikąd. Dlatego ludzie postanawiają zadowolić się tym, co już im się udało stworzyć – kicz, tandetę.
 Z drugiej strony nasze pragnienie stworzenia manekina przeradza się w obsesyjną dehumanizację człowieka. „Słowem – konkludował mój ojciec – chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina”. Człowiek jest tak zafascynowany swoim dziełem, że mimo niedoskonałości, postanawia wprowadzić swój plan w życie – tylko na istocie rzeczywiście żyjącej. Ubiera więc kobietę czy mężczyznę w pewne maski; skazuje go na odgrywanie pewnych wyznaczonych ról – tworzy kulturę, która pod płaszczykiem dobra, porządku i ładu sprawia, że stajemy się przez nią mimowolnie zniewoleni. My stajemy się manekinami, o których zawsze marzyliśmy. Oczywiście – nie jesteśmy tego świadomi – tak jak lalki nie są świadome swojego losu. Brunon Schulz używa na naszą sytuację bardzo trafnego sformułowania – parodie manekinów. I zadaje bardzo ważne pytania: „Kto ośmiela się myśleć, że można igrać z materią, że kształtować ją można dla żartu…?”; „Czy przeczuwacie ból, cierpienie głuche, niewyzwolone, zakute w materię cierpienie tej pałuby, która nie wie, czemu nią jest, czemu musi trwać w tej gwałtem narzuconej formie, będącej parodią?” – moim zdaniem często zadajemy sobie właśnie to pytanie – dlaczego? Jest ono jakimś ciągłym refrenem naszego istnienia, ciągłym szekspirowskim „być albo nie być”. I czasami nasze życie wydaje się być żartem – komedią. „Wsadzeni” w daną formę, nie umiemy od niej uciec i jak manekiny-lalki na scenie powtarzamy bezmyślnie napisaną nam przez kogoś innego rolę. Stajemy się własnym marzeniem – koszmarem. Dalej Schulz pyta: „Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy, pozoru, tyrańską samowolę, z jaką rzuca się on na bezbronną kłodę i opanowuje, jak własna, tyrańska, panosząca się dusza? „ – pytanie, które mogłoby być postawione równie dobrze przez Bolesława Prusa – autora „Lalki”, której główną problematyką jest właśnie to, co wynika z naszej chęci „tworzenia sobie” człowieka – manekina – lalki; przez Witolda Gombrowicza, którego cała twórczość – utwory prozatorskie, dramaty oraz Dzienniki – opierają się na problemie formy, „gęby” i o walce z nimi; ale również ja mogłabym zadać takie pytanie. Czy ja pojmuję potęgę formy, w którą jestem włożona, i którą wkładam innym ludziom?
Bo trzeba również zauważyć, że to wszystko działa w dwie strony – jestem tworzona przez innych, ale i ja stwarzam. Piszę o tym Schulz: „Nadajecie jakiejś głowie (…) wyraz gniewu i pozostawiacie ją z tym gniewem, z tą konwulsją, z tym napięciem raz na zawsze, zamknięcia ze ślepą złością, dla której nie ma odpływu. Płaczcie, moje panienki, nad losem własnym, widząc nędzę materii więzionej, gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokąd prowadzi ten gest, który jej raz na zawsze nadano.” Parafrazując – mówimy coś o kimś, wydajemy sądy, stwarzamy kogoś dla siebie, nadajemy mu pewne cechy, które są według nas prawdą. Jednak inni robią z nami dokładnie to samo. Powinniśmy płakać – my wszyscy – nad sobą i nad własnym losem – że nie wiemy kim jesteśmy i po co jesteśmy.
Wydaje mi się, że idealnym komentarzem i podsumowaniem moich rozważań nad fragmentem opowiadań Brunona Schulza może być cytat z powieści „Lalka”: „(…)dokąd wy jedziecie, podróżni?... Dlaczego narażasz kark, akrobato?... Co wam po uściskach, tancerze?... Wykręcą się sprężyny i pójdziecie na powrót do szafy. Głupstwo, wszystko głupstwo!...a wam, gdybyście myśleli, mogłoby się zdawać, że to jest coś wielkiego!...”. Pytania o ludzką egzystencję zawsze będą trudne i zawsze będą miały mnóstwo odpowiedzi, które nie zawsze będą nie do końca jasne. Dla jednych – ich życie będzie stanowiło zagadkę – może odnajdą siebie w schulzowskich manekinach i będą starali się uciec od takiej formy egzystowania. Może przejdą obojętnie wobec problemu – jak Adela, Polda i Paulina, ze „Sklepów Cynamonowych” – które nie rozumieją, albo nie chcą zrozumieć sądów wypowiadanych przez ojca. Jednak kiedy je dostrzegą – zapłaczą, bo nic innego im już wtedy nie pozostanie.

niedziela, 21 kwietnia 2013

jedenasty syn


            Nigdy nie powiedziałam Ci prawdy. Wiem, dlaczego. Nie powiedziałam Ci prawdy, bo jest we mnie strach przed nią. Boję się jej jak siedzenia na parapecie okna, patrzeniu się przed siebie i podniecenia, które wywołuje nawet najmniejsza, ledwie widzialna myśl o skoku.
            Wydawać by się mogło, że marzenia o lataniu, są domeną ludzi wolnych, którzy nie dbają o świat, nie dbają o siebie w gruncie rzeczy – widzą tylko to, co przed nimi – nie ma już tego, co było, ani tego co jest. Pozostała tylko nieznośna myśl o wznoszeniu się poza czasem, przestrzenią, fizyką – sobą. Wydawać by się mogło, że ludzie, którzy tak myślą, co silni, odważni, nieustraszeni, bezkompromisowi – dążą do jedynej dotąd niepoznanej przez człowieka wolności – lotu, który nie kończyłby się tragedią. Przeczytałam ostatnio bardzo trafne zdanie, które napisał Franz Kafka w opowiadaniu „Jedenastu synów: „ Mój jedenasty syn jest delikatny, zapewne najsłabszy z moich synów; lecz jest to słabość, która myli; potrafi on mianowicie, gdy trzeba, być silnym i zdecydowanym, a jednak nawet wtedy gdzieś u podstaw tego leży słabość. Lecz nie jest to słabość, której należałoby się wstydzić, jest to coś, co wydaje się słabością tylko na tej naszej ziemi. Bo czy na przykład gotowość do lotu nie jest także słabością; skoro jest to przecież chwianie się, niepewność, trzepotanie skrzydłami?”
            Siedziałam więc na parapecie i trzepotałam swoimi upośledzonymi skrzydełkami, których nikt nie zauważył, chwiałam się coraz bardziej, a wzrok mój przypominał bardziej taniec jakiegoś szaleńca nad przepaścią wypełnioną tarantulami, które do tej pory wisiały jedynie na drzewach w postaci nic nie znaczących kępek wysuniętych gałęzi – każdy nimi pogardzą do chwili, kiedy okazało się, że mogą się one z nas śmiać, a w najgorszym wypadku, ale też najbardziej fascynujących, pożreć wszystkich. Patrzyłam w światło latarni – tej cholernej latarni! – która zmieniała co chwilę intensywność, z jaką świeciła się żarówka. Patrzyłam się na nią i myślałam – już nawet światło nie jest ostoją, kotwicą; tym, do czego mogę się odnieść w mroku, bo nawet i ono jest teraz niepewne, więc co robić, co robić… I mój strach zaczął mnie przerażać, bo pomyślałam sobie, że właśnie coś we mnie umarło – że to już nigdy nie będzie taka sama K., którą znałeś, którą znaliście, choć nic się nie zmieni na zewnątrz.
            Rozdrapałam siebie w sobie. Jak dzikie zwierzę atakuję siebie i karmię się swoim nieszczęściem, swoją niemocą, swoją agresją, swoją podłością, swoją nienawiścią, swoim trzepotaniem skrzydełkami, swoją bezradnością, chwianiem się, między być a nie być. Dochodzę do miejsca, którego nie da się dotknąć – to jest jak różnica między 0,9 a 1 – zbyt mała, by była realną rzeczywistością, zbyt duża, by w nią nie wierzyć – bo przecież jest. Podobnie jest z moim strachem – jest jednocześnie za wielki, a jednocześnie zbyt żałosny, by móc porównywać go z innym. Dlatego nigdy nie powiedziałam Ci prawdy. I nigdy Ci jej nie powiem. Bo strach przed tą prawdą paraliżuje o wiele bardziej, niż latanie. Jeżeli nie umiem oderwać się od ziemi – od samej siebie – od tego kim nie jestem, kim nie będę – to jak mogłabym spojrzeć Ci w oczy i powiedzieć To, co jest tam we mnie; co mnie zabija, co mnie stwarza, co mnie podnosi z upadku i co mnie przewala; co sprawia, że krwawię i czyni moją krew jedynym życiodajnym napojem, na jaki mnie stać. Gdybym Ci powiedziała, zdradziłabym siebie i To, które jest, jak gdyby tego nie było.
            Nie potrafię Tego jeszcze nazwać. To jest początek drogi – pewnie strasznej, okrutnej, bolesnej. Drogi, która prowadzi mnie do przedsionków piekieł – do mnie, do Tego. Wydaje mi się, że będzie to droga bez światła na końcu – albo takiego światła, jak światło latarni, które nie mogło się zdecydować, czy chce być światłem oświetlającym drogę, czy takim, które sprawia, że widać jeszcze gorzej, jeszcze mnie, niż gdyby go nie było.
            Więc jestem Jedenastym Synem.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

„Syn mieszczanina nie miał prawa znajdować się ze szlachtą w jednym pomieszczeniu..."



                Czytałam „Lalkę”. To jakby powiedzieć „zachorowałam”. Nic szczególnego – przecież to szkolna lektura. To trzeba przeczytać. Albo to musi być przeczytane. Zaczynam moją wypowiedź znamiennie – tak samo swój felieton zaczyna jeden z moich ulubionych polskich autorów – Boy-Żeleński. Zaczyna tak swój tekst „Czytałem Wertera”[1]. We wstępie opisuje to, jaki był jego osobisty, ale również ogólny, stosunek do Wertera – że to powieść o nieszczęśliwej miłości. Zakochaj się – zgiń. I koniec.
            W moim przypadku podobnie było w stosunku do bohatera „Lalki” – Stanisława Wokulskiego. Podczas pierwszego czytania – Wokulski był dla mnie „fajtłapą”. Bez sensu tracącym energię na dogadzanie swojej mitycznej kochance Izabeli z Łęckich mężczyzną, który, gdyby się od tego demona-kobiety uwolnił, mógłby góry przenosić – czułam się poniekąd Rzeckim, który podobnie, jak Wokulski o Izabeli, stworzył sobie mit o Stanisławie.
            Wróciłam jednak do Żeleńskiego, który pisze: „Werter jest już raczej legendą książki, mitem niż żywym utworem.   W myśl tego mitu historia Wertera uchodzi za arcymiłosną, wyłącznie miłosną. (…) Oto dla wielu Werter. Sam tak myślałem. I dopiero teraz przekonałem się, że jest nieco inaczej. Uchodzi przeważnie uwagi to, co jest osią tego tragicznego wydarzenia, a to „coś” ma charakter raczej społeczny niż miłosny. (…) Kiedy dziś czytam tę książkę,  widzę jasno, że Werter nie zabił się przez Lotę ani dla niej i że punkt ciężkości jest gdzie indziej.” Boy-Żeleński upatruję się tego punktu ciężkości w jednym wydarzeniu, które niejako stanowi cezurę w powieści Goethego i dzieli ją na dwie części – tym wydarzeniem staje się praca Wertera w służbie konsularnej. Żeleński wspomina o tym, jak dobrze wpłynął na Wertera ten wyjazd – że mógł odetchnąć. Jednak „Równocześnie razi Wertera błyszcząca nędza tego targowiska miernot, nuda, mizerność tej komedii ludzkiej. Najbardziej drażnią go – fatalne zapatrywania na mieszczaństwo i na różnice klasowe – pustka ceremoniału, pycha szlachty, głupota, z jaką zatruwają sobie nawzajem życie.” W tych rozterkach bohatera bardzo łatwo odnaleźć również bohatera „Lalki”. Wokulski ma bardzo podobne zdanie o szlachcie polskiej końca XIX wieku, która zapatrzona w swój własny „ceremoniał” zdaje się nie dostrzegać nic poza czubkiem własnego nosa. Wokulski chciałby z tym walczyć - „Jakimi to oni formami obwarowali się, co? - pomyślał. - A... gdybym to mógł wszystko zwalić!..." – widać, że trapią go bardzo podobne rozterki, co bohatera powieści Goethego, który mimo swojego buntu wobec arystokracji, jednak stara się do niej przystawać, jednać się z nią, wtapiać się – podobnie z resztą czyni Wokulski – może z trochę gorszej „pozycji startowej”, ale próbuje. I udaje mu się to. Werterowi także. Jednak obu spotyka ogromne rozczarowanie.
            Boy-Żeleński zauważa, że osią tragicznych wydarzeń w „Cierpieniach Młodego Wertera” nie jest niemożliwa do spełnienia miłość do zamężnej kobiety, a sytuacja społeczna – Wertera spotkało głębokie upokorzenie, które doprowadziło go do utraty pracy oraz zmusiło do zmiany miejsca pobytu – mowa o słynnym obiedzie u hrabiego C. podczas którego Werter przekroczył pewną granicę. Bohater przeciągną niebacznie swoją wizytę poza godzinę, w której zaczęło schodzić się znamienite towarzystwo – jak piszę Żeleński. Werter nie zauważył zmieszania, które wywołała jego obecność w towarzystwie, do którego nie należał. Dopiero jawna aluzja hrabiego skłania młodzieńca do opuszczenia salonu, w którym, choćby najlepiej wyedukowany, syn mieszczanina nie miał prawa znajdować się ze szlachtą, choćby prowincjonalną i śmieszną.
            Czytając „Lalkę” ciągle miałam wrażenie, że Stanisław Wokulski przekracza granicę, że niebacznie przeciąga swoją wizytę w salonie, do którego nie należy i do którego nie ma prawa należeć. Mimo, że warszawska arystokracja niby przyjmuje go za swojego – ciągle wyczuwalny jest dystans między nim, a nimi. Oni są „aż” on ciągle jest „tylko” Szlachta co prawda przyznaje mu jakieś tam tytuły – jednak ciągle przypomina kim jest – kupcem, który do swojej pozycji dochodził, a nie którą dostał w spadku. Ma się wrażenie, że mają mu za złe, że wszystko, do co miał, zdobył samodzielnie, bez niczyjej interwencji. Szlachta szanuje go, chce robić z nim interesy, wpuszczać go do swoich salonów – pokojów, jednak nie uznać za swojego – wpuścić go do tego prawdziwego, mentalnego salonu. Panna Florentyna nazywa go bohaterem salonu - „Znam to. Bohater sezonu. W zimie był takim pan Kazimierz, a przed kilkunastu laty nawet... ja". Tak samo traktuje Wokulskiego wybranka jego serca – Izabela. Ich dwa światy nie mają prawa się spotkać – ponieważ po jednej ze stron stoi szczelny mur zbudowany z ceremoniału, mitów, historii, który w swojej śmieszności jest bardzo mocny – nie da się go od tak zniszczyć. Wokulski zdaje sobie z tego sprawę i nawet ma odwagę sprzeciwić się temu: „U nas wyższa warstwa zakrzepła jak woda na mrozie i nie tylko wytworzyła osobny gatunek, który nie łączy się z resztą, ma do niej wstręt fizyczny, ale jeszcze własną. martwotą krępuje wszelki ruch z dołu"  - jednak nie powstrzymuje go to od dalszego brnięcia w uczuciu do Izabeli. Szuka akceptacji, chce być dowartościowany – nawet podświadomie. Zaproszenie go do salonu byłoby kolejnym dowodem, że da się osiągnąć coś samodzielnie, przy pomocy tylko silnej woli, tytanicznej pracy i uczciwości. Niestety – rzeczywistość okazała się przygnębiająco realistyczna. Wokulski nie zostaje zaproszenia do salonu - syn mieszczanina nie miał prawa znajdować się ze szlachtą w jednym pomieszczeniu, choćby prowincjonalną i śmieszną.
           
            Również rozmowa, którą słyszy Wokulski w pociągu zaczyna się nie od zachęcania Izabeli do flirtu przez Starskiego, a od pomawiania Stanisława: Wszystko możesz mu zarzucić - mówiła panna Izabela po angielsku. - Nie jest młody ani dystyngowany; jest zanadto sentymentalny i czasami nudny, ale chciwy?... Już dosyć, kiedy nawet papo nazywa go zbyt hojnym...
- A sprawa z panem K?... - wtrącił Starski.
- O klacz wyścigową?... - Jak to zaraz znać, że wracasz z prowincji. Niedawno był u nas baron i powiedział, że jeżeli kiedy, to w tej sprawie pan, o którym mówimy, postąpił jak dżentelmen.
- Żaden dżentelmen nie uwolniłby fałszerza, gdyby nie miał z nim jakichś zakulisowych interesów - odparł z uśmiechem Starski. – nie zostaje urażone uczucie Wokulskiego, ale jego duma – duma kogoś, kto sądził, że udało mu się zdobyć szacunek ludzi, co prawda miernych, ale ważnych, mających jakieś wpływy społeczne, którzy potrafią otwierać furtki. Jest to moment, w którym Wokulski słyszy aluzję, którą przed nim usłyszał Werter – aby opuścić salon - syn mieszczanina nie ma prawa znajdować się ze szlachtą w jednym pomieszczeniu. Jest to dla niego cios, po którym zostaje „dobity” wiadomością o medalionie i demaskacją prawdziwego oblicza Izabeli. Jednak katalizatorem, który pozwala mu tę prawdę odkryć jest właśnie aluzja natury społecznej, nie uczuciowej.
            Moim zdaniem właśnie to jest powodem jego próby samobójczej – złamana miłość wydaje się być dla mnie jedynie pretekstem. O tym samym pisze Żeleński opisując zmagania Wertera – „Ta psychologia Wertera, ta podszewka desperackiej miłości, jest bardzo prawdziwa. Pamiętam sporo takich młodocianych samobójstw z miłości i zawsze miałem wrażenie, że podświadomie miłość jest w nich raczej pretekstem, że najczęściej jakieś niezadowolenie z siebie (…), a powstałe na innym tle, czepia się owej miłości, aby dać im piękniej zginąć.” Wokulski może być z siebie niezadowolony – okazało się przecież, że nie do wszystkiego jest w stanie dojść swoją ciężką pracą, poświęceniem, uczciwością, wiedzą, umiejętnościami; że są takie miejsca, w których wręcz są te cechy niepożądane, a nawet uznawane za śmieszne. Bolesna prawda, którą przecież znał i rozumiał, wyszła na jaw – jednak dotknęła go bezpośrednio – po raz pierwszy tak boleśnie odczuł ją na sobie. A może czuł ją już wcześniej, jednak odpychał ją, ponieważ wszystkie racjonalne myśli przysłaniała mu miłość do Izabeli? Jednak w pociągu – jako narzeczony – nie musiał sobie już nic wyobrażać – miał przy sobie swoją boginie. I wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszał – poczuł – doświadczył. Wszystko, co czuł wcześniej, ale nie dopuszczał do swojego umysłu, wróciło do niego ze zdwojoną siłą, która w konsekwencji doprowadziła go do decyzji o próbie samobójczej.
            Ta psychologia Wokulskiego, ta podszewka jego desperackiej miłości, jest bardzo prawdziwa. Pamiętam sporo takich młodocianych samobójstw z miłości i zawsze miałem wrażenie, że podświadomie miłość jest w nich raczej pretekstem, że najczęściej jakieś niezadowolenie z siebie (…), a powstałe na innym tle, czepia się owej miłości, aby dać im piękniej zginąć. W każdym razie epizod ten czyni sprawę Wokulskiego bardziej skomplikowaną, niż się to zdawkowo przypuszcza, i czyni zeń ofiarę nie tyle miłości, ile ówczesnych konfliktów społecznych. – sparafrazowany fragment rozważać Boya-Żeleńskiego o Werterze idealnie więc wpasowuje się w charakterystykę bohatera „Lalki”.
            Wydaje mi się, że teraz Stanisław Wokulski jest dla mnie jeszcze bardziej ciekawszy.
Sytuacja, w której się znalazł on – jak i Werter – pokazuje, jak bardzo człowiek chce łatwych wytłumaczeń i jak bardzo nie lubi obwiniać siebie-społeczeństwa za tragedię, które się przecież dzieją. Myślę, że warto do „Lalki” wracać i przekonywać się, że nie jest to kolejna lektura szkolna, ale pełna podszewek opowieść o tym, co społeczeństwo potrafi zrobić z jednostką – co widać tak i w „Cierpieniach Młodego Wertera”, jak i w „Lalce” – że nie są to opowieści jedynie o nieszczęśliwej miłości, a może, przede wszystkim o roli społeczeństwa i o buncie jednostki, która z góry skazana jest na porażkę. Głębiej patrzmy, głębiej.




[1] Tadeusz Boy-Żeleński – Literackie Prowokacje - Czytałem Wertera

wtorek, 2 kwietnia 2013

czy tam ?


Nie chcę sobie niczego wyobrażać. Nie chcę o niczym myśleć. 

Wczoraj, kiedy szłam wieczorem przy zgaszonym mieście zauważyłam, że niebezpieczeństwo moje objawia się w tym, że zbyt często przyjmuję za swoje stany emocjonalne bohatera książki, którą akurat czytam. Czyli   przez chwilę jakieś nikłe nie jestem sobą, a Tym Kimś, z którym łączy mnie jedynie kilka słów wypisanych przez jakiegoś alkoholika\narkomana\szaleńca. I od niego oddziela mnie tylko papier.

Także szłam wczoraj po śniegu i zadawałam sobie dziwne pytania : Czy jestem Napoleonem? Czy czeka na mnie gdzieś zbrodnia? Jaka będzie kara? Czy już jej nie popełniłam? Czy już jej nie doświadczam?

I wtedy sobie przypomniałam, że w środę jest sprawdzian z matematyki, i że muszę się na niego nauczyć, i że kartkówka z włoskiego i utlenić muszę coś tam... POWIETRZA, POWIETRZA, POWIETRZA.

Zniknęły pytania i stałam się znowu sobą - znowu się urywałam w ciemności, patrzyłam na swoje dłonie obrzydliwe z zimna, nasłuchiwałam, czy przypadkiem nikt nie idzie za mną.

Ale to wróci. To zawsze wraca. To jest księżycem w pełni co świeci mi w oczy, kiedy próbuje zasnąć; to może być chwilą, kiedy wychodzę z domu i zamarzam; to było siedzeniem pod dębem dziesięć lat temu i to jest odrywaniem palców od kartki, kiedy już nie ma końca, ani początku, ani tym bardziej rozwinięcia. To jest strachem.

To wróci zanim zdążę powiedzieć "To ja zabiłem.".