niedziela, 21 kwietnia 2013

jedenasty syn


            Nigdy nie powiedziałam Ci prawdy. Wiem, dlaczego. Nie powiedziałam Ci prawdy, bo jest we mnie strach przed nią. Boję się jej jak siedzenia na parapecie okna, patrzeniu się przed siebie i podniecenia, które wywołuje nawet najmniejsza, ledwie widzialna myśl o skoku.
            Wydawać by się mogło, że marzenia o lataniu, są domeną ludzi wolnych, którzy nie dbają o świat, nie dbają o siebie w gruncie rzeczy – widzą tylko to, co przed nimi – nie ma już tego, co było, ani tego co jest. Pozostała tylko nieznośna myśl o wznoszeniu się poza czasem, przestrzenią, fizyką – sobą. Wydawać by się mogło, że ludzie, którzy tak myślą, co silni, odważni, nieustraszeni, bezkompromisowi – dążą do jedynej dotąd niepoznanej przez człowieka wolności – lotu, który nie kończyłby się tragedią. Przeczytałam ostatnio bardzo trafne zdanie, które napisał Franz Kafka w opowiadaniu „Jedenastu synów: „ Mój jedenasty syn jest delikatny, zapewne najsłabszy z moich synów; lecz jest to słabość, która myli; potrafi on mianowicie, gdy trzeba, być silnym i zdecydowanym, a jednak nawet wtedy gdzieś u podstaw tego leży słabość. Lecz nie jest to słabość, której należałoby się wstydzić, jest to coś, co wydaje się słabością tylko na tej naszej ziemi. Bo czy na przykład gotowość do lotu nie jest także słabością; skoro jest to przecież chwianie się, niepewność, trzepotanie skrzydłami?”
            Siedziałam więc na parapecie i trzepotałam swoimi upośledzonymi skrzydełkami, których nikt nie zauważył, chwiałam się coraz bardziej, a wzrok mój przypominał bardziej taniec jakiegoś szaleńca nad przepaścią wypełnioną tarantulami, które do tej pory wisiały jedynie na drzewach w postaci nic nie znaczących kępek wysuniętych gałęzi – każdy nimi pogardzą do chwili, kiedy okazało się, że mogą się one z nas śmiać, a w najgorszym wypadku, ale też najbardziej fascynujących, pożreć wszystkich. Patrzyłam w światło latarni – tej cholernej latarni! – która zmieniała co chwilę intensywność, z jaką świeciła się żarówka. Patrzyłam się na nią i myślałam – już nawet światło nie jest ostoją, kotwicą; tym, do czego mogę się odnieść w mroku, bo nawet i ono jest teraz niepewne, więc co robić, co robić… I mój strach zaczął mnie przerażać, bo pomyślałam sobie, że właśnie coś we mnie umarło – że to już nigdy nie będzie taka sama K., którą znałeś, którą znaliście, choć nic się nie zmieni na zewnątrz.
            Rozdrapałam siebie w sobie. Jak dzikie zwierzę atakuję siebie i karmię się swoim nieszczęściem, swoją niemocą, swoją agresją, swoją podłością, swoją nienawiścią, swoim trzepotaniem skrzydełkami, swoją bezradnością, chwianiem się, między być a nie być. Dochodzę do miejsca, którego nie da się dotknąć – to jest jak różnica między 0,9 a 1 – zbyt mała, by była realną rzeczywistością, zbyt duża, by w nią nie wierzyć – bo przecież jest. Podobnie jest z moim strachem – jest jednocześnie za wielki, a jednocześnie zbyt żałosny, by móc porównywać go z innym. Dlatego nigdy nie powiedziałam Ci prawdy. I nigdy Ci jej nie powiem. Bo strach przed tą prawdą paraliżuje o wiele bardziej, niż latanie. Jeżeli nie umiem oderwać się od ziemi – od samej siebie – od tego kim nie jestem, kim nie będę – to jak mogłabym spojrzeć Ci w oczy i powiedzieć To, co jest tam we mnie; co mnie zabija, co mnie stwarza, co mnie podnosi z upadku i co mnie przewala; co sprawia, że krwawię i czyni moją krew jedynym życiodajnym napojem, na jaki mnie stać. Gdybym Ci powiedziała, zdradziłabym siebie i To, które jest, jak gdyby tego nie było.
            Nie potrafię Tego jeszcze nazwać. To jest początek drogi – pewnie strasznej, okrutnej, bolesnej. Drogi, która prowadzi mnie do przedsionków piekieł – do mnie, do Tego. Wydaje mi się, że będzie to droga bez światła na końcu – albo takiego światła, jak światło latarni, które nie mogło się zdecydować, czy chce być światłem oświetlającym drogę, czy takim, które sprawia, że widać jeszcze gorzej, jeszcze mnie, niż gdyby go nie było.
            Więc jestem Jedenastym Synem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz