Nigdy
nie powiedziałam Ci prawdy. Wiem, dlaczego. Nie powiedziałam Ci prawdy, bo jest
we mnie strach przed nią. Boję się jej jak siedzenia na parapecie okna,
patrzeniu się przed siebie i podniecenia, które wywołuje nawet najmniejsza,
ledwie widzialna myśl o skoku.
Wydawać
by się mogło, że marzenia o lataniu, są domeną ludzi wolnych, którzy nie dbają
o świat, nie dbają o siebie w gruncie rzeczy – widzą tylko to, co przed nimi –
nie ma już tego, co było, ani tego co jest. Pozostała tylko nieznośna myśl o
wznoszeniu się poza czasem, przestrzenią, fizyką – sobą. Wydawać by się mogło,
że ludzie, którzy tak myślą, co silni, odważni, nieustraszeni, bezkompromisowi –
dążą do jedynej dotąd niepoznanej przez człowieka wolności – lotu, który nie
kończyłby się tragedią. Przeczytałam ostatnio bardzo trafne zdanie, które
napisał Franz Kafka w opowiadaniu „Jedenastu
synów: „ Mój jedenasty syn jest delikatny, zapewne najsłabszy z moich synów;
lecz jest to słabość, która myli; potrafi on mianowicie, gdy trzeba, być silnym
i zdecydowanym, a jednak nawet wtedy gdzieś u podstaw tego leży słabość. Lecz
nie jest to słabość, której należałoby się wstydzić, jest to coś, co wydaje się
słabością tylko na tej naszej ziemi. Bo
czy na przykład gotowość do lotu nie jest także słabością; skoro jest to
przecież chwianie się, niepewność, trzepotanie skrzydłami?”
Siedziałam
więc na parapecie i trzepotałam swoimi upośledzonymi skrzydełkami, których nikt
nie zauważył, chwiałam się coraz bardziej, a wzrok mój przypominał bardziej
taniec jakiegoś szaleńca nad przepaścią wypełnioną tarantulami, które do tej
pory wisiały jedynie na drzewach w postaci nic nie znaczących kępek wysuniętych
gałęzi – każdy nimi pogardzą do chwili, kiedy okazało się, że mogą się one z
nas śmiać, a w najgorszym wypadku, ale też najbardziej fascynujących, pożreć
wszystkich. Patrzyłam w światło latarni – tej cholernej latarni! – która
zmieniała co chwilę intensywność, z jaką świeciła się żarówka. Patrzyłam się na
nią i myślałam – już nawet światło nie jest ostoją, kotwicą; tym, do czego mogę
się odnieść w mroku, bo nawet i ono jest teraz niepewne, więc co robić, co
robić… I mój strach zaczął mnie przerażać, bo pomyślałam sobie, że właśnie coś
we mnie umarło – że to już nigdy nie będzie taka sama K., którą znałeś, którą
znaliście, choć nic się nie zmieni na zewnątrz.
Rozdrapałam
siebie w sobie. Jak dzikie zwierzę atakuję siebie i karmię się swoim
nieszczęściem, swoją niemocą, swoją agresją, swoją podłością, swoją
nienawiścią, swoim trzepotaniem skrzydełkami, swoją bezradnością, chwianiem się,
między być a nie być. Dochodzę do miejsca, którego nie da się dotknąć – to jest
jak różnica między 0,9 a 1 – zbyt mała, by była realną rzeczywistością, zbyt
duża, by w nią nie wierzyć – bo przecież jest. Podobnie jest z moim strachem –
jest jednocześnie za wielki, a jednocześnie zbyt żałosny, by móc porównywać go
z innym. Dlatego nigdy nie powiedziałam Ci prawdy. I nigdy Ci jej nie powiem.
Bo strach przed tą prawdą paraliżuje o wiele bardziej, niż latanie. Jeżeli nie
umiem oderwać się od ziemi – od samej siebie – od tego kim nie jestem, kim nie
będę – to jak mogłabym spojrzeć Ci w oczy i powiedzieć To, co jest tam we mnie;
co mnie zabija, co mnie stwarza, co mnie podnosi z upadku i co mnie przewala;
co sprawia, że krwawię i czyni moją krew jedynym życiodajnym napojem, na jaki
mnie stać. Gdybym Ci powiedziała, zdradziłabym siebie i To, które jest, jak
gdyby tego nie było.
Nie
potrafię Tego jeszcze nazwać. To jest początek drogi – pewnie strasznej,
okrutnej, bolesnej. Drogi, która prowadzi mnie do przedsionków piekieł – do mnie,
do Tego. Wydaje mi się, że będzie to droga bez światła na końcu – albo takiego
światła, jak światło latarni, które nie mogło się zdecydować, czy chce być
światłem oświetlającym drogę, czy takim, które sprawia, że widać jeszcze
gorzej, jeszcze mnie, niż gdyby go nie było.
Więc
jestem Jedenastym Synem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz