Wyszłam dziś na ulicę.
Miasto przeraziło mnie swoim zapachem, głosem, ludźmi. Obrzydziło mnie. Szłam
przecież po tak dobrze znanych mi ulicach – Powstańców Śląskich, Plac
Kościuszki – wchodziłam w znane mi miejsca – tak bardzo zdążyłam już nimi być.
Jednak to, co mnie dziś spotkało, wlało we mnie tak dużo Niepokoju.
Szłam
między Ludźmi i tak bardzo dokładnie chciałam ich śmierci, żeby ich nie było,
żeby nie istnieli, żeby zapadli się pod ziemię, żeby przestali oddychać, a oni
się śmiali i mówili i gadali i ciągle bez przerwy nie zamykają swoich twarzy, z
nich się wylewa, ta ciągła potrzeba dawania znaków życia, że się jeszcze jest,
chociaż właściwie przez przypadek jakiś, po co, po co wy tu jesteście, mam
prawo zadawać takie pytania, przecież to we mnie godzicie swoją naiwnością, że
Coś znaczyć możecie – nie możecie.
We Mnie nie ma miejsca
dla Was – jeżeli we Mnie nie ma miejsca – to jakie macie prawo istnieć w ogóle?
Wszystko było
obrzydliwą słodyczą. Tak bardzo się bałam dziś, tak strasznie. Nie wiedziałam,
co się dzieje. Ręce mi się trzęsły i pociły, to z zimna, to z gorączki. Cały
dzień mam dziś wypieki. Bardzo się boję choroby.
Każdy dźwięk mnie dziś
zabijał, powolutku wwiercał się we mnie – jakby wszystko postanowiło pokazać
mi, jak świat potrafi być obrzydliwy. Był. Dziś nie wydarzyło się żadne Piękno.
Poza jednym – ktoś piekł
ciasto; wszędzie pachniało cytrynom. Więc może istnieje Dobro?
Dalej nie-istnieję,
choć już trochę mniej.
A trochę zmyślam.
Ale nie drżenie rąk –
to jest Rzeczywistość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz