sobota, 6 lipca 2013

Złodzieje Róż



            Ona była bardzo stara. Tak stara, że nie sama chyba nie pamiętała daty swoich narodzin – może nie chciała jej pamiętać, albo po prostu uznała, że pamiętanie takiej daty nie ma najmniejszego sensu. Na pewnym etapie życia zawsze ma się już tylko jeden dzień; codziennie jest się noworodkiem, zdanym na łaskę lub niełaskę dorosłych – mistycznych bóstw o wielkich głowach i zanikających sercach – które sami sobie zjadają podczas mistycznych spotkań, mszy ofiarnych – z których i o których nic już potem nie pamiętają. Ale każdy dzień dla starych  osób jest nowym życiem, nową nadzieją, nowym wypływaniem – wtedy zaczynają znowu odkrywać w sobie pewne długo nieużywane organy – nerki, płuca serce – i jakby w tym wszystkim zapominali o głowie – zapominają o rozumie – stąd wszystkie demencje, dziury w pamięci, choroby neurologiczne.
            Ona siedziała w swojej brudnej spódnicy, pomarszczonej skórze, która była utkana z niezliczonej ilości żył, żyłek, tętnic i tętniczek. Oczekiwała na wyrok – było to dla Niej pierwszym poważnym preludium do Sądu Ostatecznego, który wisiał nad nią jak niebo niebieskie i ostateczna ostateczność. Wzrok Jej był już Tam.
            Oddychała powoli, z otwartymi ustami – łapała ostatnie hausty powietrza, które były jej pożegnaniami ze światem. Przypominała w tym wszystkim niemowlę, które łapiąc pierwszy oddech – wita się żałośnie i strasznie ze światem – krzyk dziecka jest jakąś przerażającą zapowiedzią całej reszty życia, w którym krzyk będzie jedyną bronią i jedyną o-bron(i)ą.
            Ciało jej było Świętą Księgą, na której wypisana była cała historia – narodzenia, życia, nauczania i śmierci.
            Zmartwychwstanie świeciło w jej oczach – jakby słońce pierwszy raz wschodziło nad wyschniętą i jałową ziemią. Jednak Jej błogosławieństwa nie chciał nikt. Jej samotność była samotnością księżyca, do którego świateł potrafią modlić się nieliczni wybrani – umiem ich zliczyć na palcach połowy dłoni.
            Patrzyła przed siebie – wspominając to, kim była. Mogła być Księżną Monako, albo dziewczyną z każdej polskiej wsi. Mógł zgwałcić ją Niemiec, Rosjanin, albo Brat wracający z partyzanckich Lasów – jego ręce były zakrwawione; pachniały burzą i śmiercią. To był jej pierwszy kontakt z mężczyzną. Od tego czasu jej dłonie drżą od każdego męskiego spojrzenia; tak bardzo boi się ogromnych, owłosionych rąk lekarzy – ich ręce też widziały krew i dotykały śmierci – ja ręce jej Brata, Rosjanina, Niemca. Kolana trzymała sztywno przy sobie – i jak marmurowa rzeźba – skrywała w swoim sercu Tajemnicę, która odżywiała się jej strachem i drżeniem powiek.
            Często wracała do tamtego życia – gdy leżała rozpalona i lodowata na wilgotnej od jej łez i krzyku ziemi – tylko ona starała się sprzeciwiać temu, co z nią robili – nawet jej uniesiona do góry spódnica – zakrywająca zhańbioną twarz – wydawała się być raczej smutnym znakiem rezygnacji, niż melancholijnej zadumy nad nieszczęsnym dziewczęciem. Ból w okolicach jamy brzusznej był tylko rzeczywistym doświadczeniem tego, że coś w niej umierało. Wtedy żyła w najgorszym ze światów.
            Więc gdzie była teraz – uwięziona między oczekiwaniem a pewnością. Szpitalne korytarze są białe i czyste. Nie ma w nich miejsca na demony. Tu nie ma rąk, które pachną burzą, wilgotnym od deszczu ogrodem, ani różami, które już nigdy nie zakwitły. Został tylko ból w podbrzuszu – jak znamię, które znosiła z dumą Starej Kobiety. W sterylnych i wypełnionych ślepym światłem szpitalnych salach, wszystko może być brudnymi dłońmi, burzą, zapachem prze-słodkim przekwitających róż.
            Jeżeli jest Piekło – to jest ono niekończącym się, ani nigdzie nie zaczynającym się, prawdziwym Labiryntem szpitalnych korytarzy, które nie znają ani nocy, ani ciemności – w którym mieszkają niewinni potomkowie Minotaura, a wokół nich przebrani w biel – aniołowie – biesy dzieci Tezeusza. Dlatego właśnie – w próżni czułości, jaką jest szpital = najlepiej słychać te demony, które mieszkają gdzieś głęboko w nas; tak głęboko, że powoli w nas się wradzają, w nas się wcielają – nami się stają.
            Ona jest moim wyrzutem sumienia – że nie zdołałam powstrzymać ciepłych dłoni zanurzonych w ziemi wilgotnej i śmierci – rąk Złodziei Róż – które przestały kwitnąć już dawno temu; zaledwie wczoraj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz