Ona była bardzo stara. Tak stara, że
nie sama chyba nie pamiętała daty swoich narodzin – może nie chciała jej
pamiętać, albo po prostu uznała, że pamiętanie takiej daty nie ma najmniejszego
sensu. Na pewnym etapie życia zawsze ma się już tylko jeden dzień; codziennie
jest się noworodkiem, zdanym na łaskę lub niełaskę dorosłych – mistycznych
bóstw o wielkich głowach i zanikających sercach – które sami sobie zjadają
podczas mistycznych spotkań, mszy ofiarnych – z których i o których nic już
potem nie pamiętają. Ale każdy dzień dla starych osób jest nowym życiem, nową nadzieją, nowym
wypływaniem – wtedy zaczynają znowu odkrywać w sobie pewne długo nieużywane
organy – nerki, płuca serce – i jakby w tym wszystkim zapominali o głowie –
zapominają o rozumie – stąd wszystkie demencje, dziury w pamięci, choroby
neurologiczne.
Ona siedziała w swojej brudnej
spódnicy, pomarszczonej skórze, która była utkana z niezliczonej ilości żył,
żyłek, tętnic i tętniczek. Oczekiwała na wyrok – było to dla Niej pierwszym
poważnym preludium do Sądu Ostatecznego, który wisiał nad nią jak niebo
niebieskie i ostateczna ostateczność. Wzrok Jej był już Tam.
Oddychała powoli, z otwartymi ustami
– łapała ostatnie hausty powietrza, które były jej pożegnaniami ze światem.
Przypominała w tym wszystkim niemowlę, które łapiąc pierwszy oddech – wita się
żałośnie i strasznie ze światem – krzyk dziecka jest jakąś przerażającą
zapowiedzią całej reszty życia, w którym krzyk będzie jedyną bronią i jedyną
o-bron(i)ą.
Ciało jej było Świętą Księgą, na
której wypisana była cała historia – narodzenia, życia, nauczania i śmierci.
Zmartwychwstanie świeciło w jej
oczach – jakby słońce pierwszy raz wschodziło nad wyschniętą i jałową ziemią.
Jednak Jej błogosławieństwa nie chciał nikt. Jej samotność była samotnością
księżyca, do którego świateł potrafią modlić się nieliczni wybrani – umiem ich
zliczyć na palcach połowy dłoni.
Patrzyła przed siebie – wspominając
to, kim była. Mogła być Księżną Monako, albo dziewczyną z każdej polskiej wsi.
Mógł zgwałcić ją Niemiec, Rosjanin, albo Brat wracający z partyzanckich Lasów –
jego ręce były zakrwawione; pachniały burzą i śmiercią. To był jej pierwszy
kontakt z mężczyzną. Od tego czasu jej dłonie drżą od każdego męskiego
spojrzenia; tak bardzo boi się ogromnych, owłosionych rąk lekarzy – ich ręce
też widziały krew i dotykały śmierci – ja ręce jej Brata, Rosjanina, Niemca.
Kolana trzymała sztywno przy sobie – i jak marmurowa rzeźba – skrywała w swoim
sercu Tajemnicę, która odżywiała się jej strachem i drżeniem powiek.
Często wracała do tamtego życia –
gdy leżała rozpalona i lodowata na wilgotnej od jej łez i krzyku ziemi – tylko
ona starała się sprzeciwiać temu, co z nią robili – nawet jej uniesiona do góry
spódnica – zakrywająca zhańbioną twarz – wydawała się być raczej smutnym
znakiem rezygnacji, niż melancholijnej zadumy nad nieszczęsnym dziewczęciem.
Ból w okolicach jamy brzusznej był tylko rzeczywistym doświadczeniem tego, że
coś w niej umierało. Wtedy żyła w najgorszym ze światów.
Więc gdzie była teraz – uwięziona
między oczekiwaniem a pewnością. Szpitalne korytarze są białe i czyste. Nie ma
w nich miejsca na demony. Tu nie ma rąk, które pachną burzą, wilgotnym od
deszczu ogrodem, ani różami, które już nigdy nie zakwitły. Został tylko ból w
podbrzuszu – jak znamię, które znosiła z dumą Starej Kobiety. W sterylnych i
wypełnionych ślepym światłem szpitalnych salach, wszystko może być brudnymi
dłońmi, burzą, zapachem prze-słodkim przekwitających róż.
Jeżeli jest Piekło – to jest ono
niekończącym się, ani nigdzie nie zaczynającym się, prawdziwym Labiryntem
szpitalnych korytarzy, które nie znają ani nocy, ani ciemności – w którym
mieszkają niewinni potomkowie Minotaura, a wokół nich przebrani w biel –
aniołowie – biesy dzieci Tezeusza. Dlatego właśnie – w próżni czułości, jaką
jest szpital = najlepiej słychać te demony, które mieszkają gdzieś głęboko w
nas; tak głęboko, że powoli w nas się wradzają, w nas się wcielają – nami się
stają.
Ona jest moim wyrzutem sumienia – że
nie zdołałam powstrzymać ciepłych dłoni zanurzonych w ziemi wilgotnej i śmierci
– rąk Złodziei Róż – które przestały kwitnąć już dawno temu; zaledwie wczoraj.