Nie chcę mi się pisać o tym, że
wróciłam do domu. Przeraża mnie, że przede mną jeszcze aż tydzień gnicia
jakiegoś mentalnego na ósmym piętrze w wielkim, pomarańczowym bloku, w którym
jest jeszcze większy upał, niż na zewnątrz. Nie podoba mi się już to, że nie
mogę sobie wyjść spokojnie na środek ulicy będąc pewną, że nie przejedzie mnie
żadne auto. Tu, w moim „wielkim świecie” jest trudno przejść na pasach, na
których mam i tak pierwszeństwo, a co dopiero spokojnie spacerować sobie
środkiem szosy bez podejrzewania mnie o jakąś chorobę umysłową, bądź zamiar popełnienia
samounicestwienia. Po co być, skoro nie można bez żadnego słowa wyjść z domu i
posiedzieć na polach, które wydają się nigdy nie kończyć, a horyzont to tylko
jakaś umowna granica między tym co widzialne i tym, co niewidzialne. Po co
budzić się rano – nie ma koło mnie lasu, w którym jest cicho, a wszystko
słychać tak doskonale. Żyć się powinno w ciszy, żeby nie zgłuszać swoim analfabetycznym
oczytaniem istnienia.
Zostawiam
zdjęcia, bo tylko one zostały. Jakieś takie namacalne wspomnienia wyrwane
bezczelnie z mojej głowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz