piątek, 27 lipca 2012

list


                Napiszę kiedyś list. Nie wiem, na jaki adres go wyślę. Może otworzę książkę jakąś z adresami i wpiszę na kopertę adres pierwszy lepszy, przeczytany w pośpiechu i podnieceniu. Będę się trochę bała – bo może ktoś sobie nie życzy, może ktoś nie ma dla mnie czasu, może ktoś już nie żyje, albo może ktoś ma zazdrosnego męża albo małżonkę i jeszcze, nie daj Boże, rozbiję jakieś szczęśliwe lub mniej małżeństwo.
            Nie wiem, co w tym liście napiszę. Jeszcze nie wiem. I nie będę wiedzieć do jutra, albo może dowiem się o jego treści za tydzień, może za rok, za wiek. Kiedy już ani mnie ani Ciebie, drogi mój adresacie, na tym świecie nie będzie. Może opiszę w nim siebie – jaka nie jestem, jaka nie będę, czego nie zrobię, gdzie nie pojadę – napiszę całą prawdę o sobie. Wyznam szczerzę to, kim nie jestem. Będzie to najprawdziwsze z kłamstw jakie kiedykolwiek wypowiem. Potem napomnę coś o słońcu, które tak pięknie świeci i niemiłosiernie wkurza tym, że wszędzie go pełno; o tym, jak strasznie jest być tu, gdzie jestem, w stanie połowicznego rozkładu własnego ja; o tym, że nawet książka nie jest przyjaciółką, bo wiecznie za droga, a poezja… cóż, wszystko jest poezją, której zauważyć człowiek po prostu nie potrafi. O, o tej naszej ślepocie też napiszę, a co mi tam. Ponarzekam sobie na nas, ludziki małe i nieważne. Zaślepione własnym blaskiem, który wprawdzie odbity, ale świeci niczym własna produkcja, w którą cicho wierzymy (choć wiemy, jak jest naprawdę). Ale uchroń Boże od tego, by o tym mówić! Nie mów człowiekowi o tym, że jest tylko wspomnieniem blasku, tylko małą gwiazdeczkom na pełnym podobnych mu stworzeń nieboskłonie. Nie mów! Toż to herezja jakaś, za to palą na stosie! Tak będziemy sprawdzać naszą wiarę we własne ja. A ja dziś jestem wierząca niepraktykująca. Wierząca w sobie tylko jak jest dobrze, porzucająca mnie, kiedy wszystko się sypie i wali na głowę.
            Może to będzie jakiś początek tego listu. Może już go napisałam. Może on gdzieś tam leży i czeka na wysłanie. Może… to takie „głębokie” słowo. Zawiera w sobie pewną niepewność, której dziś tak pełno wszędzie. „Może” staje się odpowiedzią na coraz więcej naszych pytań. Nie ma już „tak”, nie ma „nie”. Te dwa słowa są zbyt radykalne, nazbyt niepoprawne politycznie by mogły być pisane na sztandarach współczesności. Hasłem przewodnim naszego pokolenia jest „może”. Po francusku może to peut – nie zdziwię się, jak za jakieś 100, 200 lat z tego słowa urodzi się nazwa dla całej epoki.
            Kiedyś napiszę takie list. Schowam go gdzieś między kartkami jakiejś bardzo grubej książki. Odnajdą go moje dzieci, wnuki albo obcy, dla których to będzie najcenniejsza rzecz na ziemi – zapis z czasów, za którymi będą tęsknić, w których, według nich, „jeszcze wszystko było normalne.” Popatrzę im wtedy w twarz i zapytam z nie skrywaną pogardą w spojrzeniu i nie ściszając głosu: „naprawdę?”





1 komentarz: