wtorek, 3 lipca 2012

nie chcę uciekać stąd



                

Jestem jakaś dziwnie dumna. Taka mnie naszła refleksja po eurowa. Nie jestem fanką piłki nożnej – oglądam tylko i wyłącznie przez przypadek, jak akurat leci jakiś mecz w telewizji. Polskiej piłki ligowej nie rozumiem wcale – wiem tylko, że Śląsk mistrzem Polski, bo tego wymaga ode mnie mój patriotyzm lokalny, ale na tym koniec. A nie, przepraszam, wiem jeszcze, co to Barcelona i Real oraz Liverpool – pamięta się te słynne „tańce” Dudka. Wzruszające chwile dzieciństwa.                
                Ale Euro zobligowało mnie do tego, by się tej piłce jakoś bardziej przyjrzeć. Choć może nie samej piłce – w niej się nic nie zmienia; jedenastu gości biga za piłką – i dobrze; lepsze to, niż żeby latali za niewinnymi ludźmi na ulicy z karabinami. Całe to wielkie wydarzenie zmusiło mnie do myślenia nad nami – Polakami, a przez to nad samą sobą.
                Był to tak przedziwny czas, naprawdę. Czas normalności jakiejś, o której chyba zupełnie zapomnieliśmy. Czas spontanicznej radości, uśmiechania się do drugiego człowieka bez powodu; czas samouświadomienia sobie, że jesteśmy ludźmi z prawdziwego zdarzenia; że jak nam się coś naprawdę chce – to potrafimy i żaden Anglik, Niemiec, Rosjanin (…) nam tego nie odbierze. Ale to wiemy – wszyscy widzieliśmy te obrazki: tańczący, rozentuzjazmowany tłum ludzi; morza, oceany biało-czerwonych głów. Mnie bardziej zastanawia, dlaczego tak nie może być częściej, najlepiej codziennie. I z czego wynika to, że my się tylko tak od czasu do czasu „zrywamy” jak trzeba. Bo jak nie trzeba to siedzimy zamknięci w domkach, blokach, w samych sobie i pielęgnujemy tego raka o nazwie „statystyczny Polak – niezadowolony z tego, że jest Polakiem”. Sama w sobie tą chorobę często widzę, ale mnie na szczęście dotyczy ona w stopniu trochę mniejszym – jestem z pokolenia wolnego od wojen, zimnych, gorących, wszelkich konfliktów, nie muszę walczyć o ojczyznę bronią – ja, siedemnastoletnia Klaudia – muszę ją tylko pielęgnować. Ale wszyscy wiedzą chyba, że urodzić dziecko jest w miarę łatwo – gorzej z wychowaniem, opieką. Tak jest trochę z nami i z Polską – mamy ją, nikt nam jej nie zabiera, jesteśmy wolni. I co dalej? Nie potrafimy tego wykorzystać, tak nam się wydaje. Chociaż Euro pokazało, że jak najbardziej tak. Tylko czemu jesteśmy dumni „na zryw”? Znowu to pytanie…
                Odpowiedź możemy znaleźć w naszej historii i jest dość prosta – my po prostu od roku 1772 jesteśmy wychowywani do takich „zrywów” narodowych, które też nie były zbyt udane. Ale było (i pewnie jest ciągle) w nas to przekonanie o naszej wielkości, sarmacka pewność siebie – że to my, Polacy, jesteśmy wspaniali; nasi bohaterowie najodważniejsi; nasze kobiety najpiękniejsze itd. Nasz narodowy egoizm odziedziczony po szlachcie wrósł w nas tak bardzo, bardzo głęboko – mimo wszystkich porażek, mimo klęsk – nawet je nauczyliśmy się świętować. Zawsze mnie to irytowało – świętowanie tragedii. To się kupy nie trzyma! Za to zwycięstw, których i tak jest niewiele – nie widać wcale. Takie przygnębiające są obrazy ze Święta Niepodległości, czy uroczystości z okazji podpisania Konstytucji 3-go Maja. Smutne i sprawiające, że mam ochotę rzucić to wszystko w cholerę, uciekać stąd i już nigdy nie wracać.
                A jednak głowa zawsze się obróci mimowolne i spojrzę jeszcze raz na to wszystko i powiem sobie po chłopsku-polsku ironicznie: „I po to były te wszystkie tragedie, dzieciaczku, żeby to się miało tak skończyć? Tak? No to świetnie! Jedź, nie wracaj!” I tak bardzo mam ochotę wywrócić to wszystko do góry nogami, zacząć świętować święta, tańczyć poloneza na Rynku… Ale mam wrażenie dziwnego obciachu  wśród ludzi, że wstydzą się siebie. I myślę, że może spełniło się gdzieś po drodze marzenie Gombrowicza – o tym, żeby się wyzbyć polskości. Coś mi się jednak wydaje, że nie o takie coś mu chodziło. Chodziło mu raczej o wycięcie z siebie sarmaty, Polaka oderwanego od rzeczywistości, niepewnego siebie, nieznającego swego „ja” i ukrywającego się pod płaszczykiem „dobrego Polaka”. I ja też chcę od tego uciekać, jak najdalej – nauczyć się wyciągać wnioski z narodowych katastrof by już nigdy ich więcej nie powtórzyć, nigdy. To było jest i będzie najtrudniejsze. Ale nie rezygnować z polskości, tej dobrej, którą widziałam podczas tych kilku tygodni – polskości obdartej z naszego egoizmu, polskości dumnej nie z porażek, ale z sukcesów; polskości wolnej od uprzedzeń wobec innych; polskości nowoczesnej, która rośnie, kiełkuje w nas, powoli, powoli… Jeszcze nauczymy się świętować święta, zobaczycie. To już się zaczyna.
                I nie, nie chodzi o zapominanie o historii – jestem od tego jak najdalej. O historii nie można zapominać. Ale nie można nią żyć. Trzeba wziąć całą naszą przeszłość, włożyć do jakiegoś albumu i odstawić na półkę – żeby od czasu do czasu otworzyć album, powspominać i odnaleźć w sobie siłę, przekonanie by powiedzieć „już nigdy więcej do tego nie dopuszczę” i odłożyć potem znowu na swoje miejsce. Tylko od czasu do czasu, tylko.

                Chciałam napisać dużo więcej, ale kto by chciał to czytać. Dziękuję za uwagę.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz