Jestem jakaś dziwnie dumna. Taka
mnie naszła refleksja po eurowa. Nie jestem fanką piłki nożnej – oglądam tylko
i wyłącznie przez przypadek, jak akurat leci jakiś mecz w telewizji. Polskiej
piłki ligowej nie rozumiem wcale – wiem tylko, że Śląsk mistrzem Polski, bo
tego wymaga ode mnie mój patriotyzm lokalny, ale na tym koniec. A nie,
przepraszam, wiem jeszcze, co to Barcelona i Real oraz Liverpool – pamięta się
te słynne „tańce” Dudka. Wzruszające chwile dzieciństwa.
Ale
Euro zobligowało mnie do tego, by się tej piłce jakoś bardziej przyjrzeć. Choć
może nie samej piłce – w niej się nic nie zmienia; jedenastu gości biga za
piłką – i dobrze; lepsze to, niż żeby latali za niewinnymi ludźmi na ulicy z
karabinami. Całe to wielkie wydarzenie zmusiło mnie do myślenia nad nami –
Polakami, a przez to nad samą sobą.
Był to
tak przedziwny czas, naprawdę. Czas normalności jakiejś, o której chyba
zupełnie zapomnieliśmy. Czas spontanicznej radości, uśmiechania się do drugiego
człowieka bez powodu; czas samouświadomienia sobie, że jesteśmy ludźmi z
prawdziwego zdarzenia; że jak nam się coś naprawdę chce – to potrafimy i żaden
Anglik, Niemiec, Rosjanin (…) nam tego nie odbierze. Ale to wiemy – wszyscy widzieliśmy
te obrazki: tańczący, rozentuzjazmowany tłum ludzi; morza, oceany
biało-czerwonych głów. Mnie bardziej zastanawia, dlaczego tak nie może być
częściej, najlepiej codziennie. I z czego wynika to, że my się tylko tak od
czasu do czasu „zrywamy” jak trzeba. Bo jak nie trzeba to siedzimy zamknięci w
domkach, blokach, w samych sobie i pielęgnujemy tego raka o nazwie „statystyczny
Polak – niezadowolony z tego, że jest Polakiem”. Sama w sobie tą chorobę często
widzę, ale mnie na szczęście dotyczy ona w stopniu trochę mniejszym – jestem z
pokolenia wolnego od wojen, zimnych, gorących, wszelkich konfliktów, nie muszę
walczyć o ojczyznę bronią – ja, siedemnastoletnia Klaudia – muszę ją tylko pielęgnować.
Ale wszyscy wiedzą chyba, że urodzić dziecko jest w miarę łatwo – gorzej z
wychowaniem, opieką. Tak jest trochę z nami i z Polską – mamy ją, nikt nam jej
nie zabiera, jesteśmy wolni. I co dalej? Nie potrafimy tego wykorzystać, tak
nam się wydaje. Chociaż Euro pokazało, że jak najbardziej tak. Tylko czemu
jesteśmy dumni „na zryw”? Znowu to pytanie…
Odpowiedź
możemy znaleźć w naszej historii i jest dość prosta – my po prostu od roku 1772
jesteśmy wychowywani do takich „zrywów” narodowych, które też nie były zbyt
udane. Ale było (i pewnie jest ciągle) w nas to przekonanie o naszej wielkości,
sarmacka pewność siebie – że to my, Polacy, jesteśmy wspaniali; nasi
bohaterowie najodważniejsi; nasze kobiety najpiękniejsze itd. Nasz narodowy
egoizm odziedziczony po szlachcie wrósł w nas tak bardzo, bardzo głęboko – mimo
wszystkich porażek, mimo klęsk – nawet je nauczyliśmy się świętować. Zawsze
mnie to irytowało – świętowanie tragedii. To się kupy nie trzyma! Za to
zwycięstw, których i tak jest niewiele – nie widać wcale. Takie przygnębiające
są obrazy ze Święta Niepodległości, czy uroczystości z okazji podpisania
Konstytucji 3-go Maja. Smutne i sprawiające, że mam ochotę rzucić to wszystko w
cholerę, uciekać stąd i już nigdy nie wracać.
A
jednak głowa zawsze się obróci mimowolne i spojrzę jeszcze raz na to wszystko i
powiem sobie po chłopsku-polsku ironicznie: „I po to były te wszystkie
tragedie, dzieciaczku, żeby to się miało tak skończyć? Tak? No to świetnie!
Jedź, nie wracaj!” I tak bardzo mam ochotę wywrócić to wszystko do góry nogami,
zacząć świętować święta, tańczyć poloneza na Rynku… Ale mam wrażenie dziwnego
obciachu wśród ludzi, że wstydzą się
siebie. I myślę, że może spełniło się gdzieś po drodze marzenie Gombrowicza – o
tym, żeby się wyzbyć polskości. Coś mi się jednak wydaje, że nie o takie coś mu
chodziło. Chodziło mu raczej o wycięcie z siebie sarmaty, Polaka oderwanego od
rzeczywistości, niepewnego siebie, nieznającego swego „ja” i ukrywającego się
pod płaszczykiem „dobrego Polaka”. I ja też chcę od tego uciekać, jak najdalej –
nauczyć się wyciągać wnioski z narodowych katastrof by już nigdy ich więcej nie
powtórzyć, nigdy. To było jest i będzie najtrudniejsze. Ale nie rezygnować z
polskości, tej dobrej, którą widziałam podczas tych kilku tygodni – polskości
obdartej z naszego egoizmu, polskości dumnej nie z porażek, ale z sukcesów;
polskości wolnej od uprzedzeń wobec innych; polskości nowoczesnej, która
rośnie, kiełkuje w nas, powoli, powoli… Jeszcze nauczymy się świętować święta,
zobaczycie. To już się zaczyna.
I nie,
nie chodzi o zapominanie o historii – jestem od tego jak najdalej. O historii
nie można zapominać. Ale nie można nią żyć. Trzeba wziąć całą naszą przeszłość,
włożyć do jakiegoś albumu i odstawić na półkę – żeby od czasu do czasu otworzyć
album, powspominać i odnaleźć w sobie siłę, przekonanie by powiedzieć „już
nigdy więcej do tego nie dopuszczę” i odłożyć potem znowu na swoje miejsce.
Tylko od czasu do czasu, tylko.
Chciałam
napisać dużo więcej, ale kto by chciał to czytać. Dziękuję za uwagę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz