Napiszę kiedyś list. Nie wiem, na jaki
adres go wyślę. Może otworzę książkę jakąś z adresami i wpiszę na kopertę adres
pierwszy lepszy, przeczytany w pośpiechu i podnieceniu. Będę się trochę bała –
bo może ktoś sobie nie życzy, może ktoś nie ma dla mnie czasu, może ktoś już
nie żyje, albo może ktoś ma zazdrosnego męża albo małżonkę i jeszcze, nie daj
Boże, rozbiję jakieś szczęśliwe lub mniej małżeństwo.
Nie wiem, co w tym liście napiszę.
Jeszcze nie wiem. I nie będę wiedzieć do jutra, albo może dowiem się o jego
treści za tydzień, może za rok, za wiek. Kiedy już ani mnie ani Ciebie, drogi
mój adresacie, na tym świecie nie będzie. Może opiszę w nim siebie – jaka nie
jestem, jaka nie będę, czego nie zrobię, gdzie nie pojadę – napiszę całą prawdę
o sobie. Wyznam szczerzę to, kim nie jestem. Będzie to najprawdziwsze z kłamstw
jakie kiedykolwiek wypowiem. Potem napomnę coś o słońcu, które tak pięknie świeci
i niemiłosiernie wkurza tym, że wszędzie go pełno; o tym, jak strasznie jest
być tu, gdzie jestem, w stanie połowicznego rozkładu własnego ja; o tym, że
nawet książka nie jest przyjaciółką, bo wiecznie za droga, a poezja… cóż,
wszystko jest poezją, której zauważyć człowiek po prostu nie potrafi. O, o tej
naszej ślepocie też napiszę, a co mi tam. Ponarzekam sobie na nas, ludziki małe
i nieważne. Zaślepione własnym blaskiem, który wprawdzie odbity, ale świeci niczym
własna produkcja, w którą cicho wierzymy (choć wiemy, jak jest naprawdę). Ale
uchroń Boże od tego, by o tym mówić! Nie mów człowiekowi o tym, że jest tylko
wspomnieniem blasku, tylko małą gwiazdeczkom na pełnym podobnych mu stworzeń
nieboskłonie. Nie mów! Toż to herezja jakaś, za to palą na stosie! Tak będziemy
sprawdzać naszą wiarę we własne ja. A ja dziś jestem wierząca niepraktykująca.
Wierząca w sobie tylko jak jest dobrze, porzucająca mnie, kiedy wszystko się
sypie i wali na głowę.
Może to będzie jakiś początek tego
listu. Może już go napisałam. Może on gdzieś tam leży i czeka na wysłanie. Może…
to takie „głębokie” słowo. Zawiera w sobie pewną niepewność, której dziś tak
pełno wszędzie. „Może” staje się odpowiedzią na coraz więcej naszych pytań. Nie
ma już „tak”, nie ma „nie”. Te dwa słowa są zbyt radykalne, nazbyt niepoprawne politycznie
by mogły być pisane na sztandarach współczesności. Hasłem przewodnim naszego
pokolenia jest „może”. Po francusku może to peut
– nie zdziwię się, jak za jakieś 100, 200 lat z tego słowa urodzi się nazwa
dla całej epoki.
Kiedyś napiszę takie list. Schowam
go gdzieś między kartkami jakiejś bardzo grubej książki. Odnajdą go moje
dzieci, wnuki albo obcy, dla których to będzie najcenniejsza rzecz na ziemi –
zapis z czasów, za którymi będą tęsknić, w których, według nich, „jeszcze
wszystko było normalne.” Popatrzę im wtedy w twarz i zapytam z nie skrywaną
pogardą w spojrzeniu i nie ściszając głosu: „naprawdę?”