Koniec grudnia ujawnił się w całej
obrzydliwości swojej. Brak śniegu potęgował uczucie pustki, gdy chodziłam po
pustych ulicach mojego Miasta, które napawało mnie wstydem. Wszystko wydawało
się brudniejsze niż zwykle. To przez brak ludzi na ulicach - kiedy widzę ich,
nie mam czasu wstydzić się za drogi upiorne i zaplute chodniki.
Przeszkadzało mi wszystko - niedopałki
papierosów porozrzucane bez logicznego uporządkowania, resztki nadgniłego
jedzenia, śmierdzące koty niczyje z zaropiałymi ślepiami i krwawiącymi, niegojącymi
się ranami. Słońce wydawało się nieistnień w te ostatnie dni roku, jakby wstydziło
się Ziemi równie mocno jak ja.
Brak odgłosów samochodów, cichych przekleństw,
które rodziły sie pod nosami przechodniów na tyle głośno, by każdy mógł je
usłyszeć był nie do zniesienia. Trzymałam się kurczowo myśli, że już niedługo -
trzymałam się, by nie utonąć w spokoju miasta śpiącego jeszcze świętami Bożego
Narodzenia.
Wkładałam więc ręce do kieszeni, by nie patrzeć
na pomalowane jaskrawo paznokcie, które wydały mi sie pośród tych martwych ulic
kłamstwem tak wielkim i okrutnym. Zapach barszczu łączył się na mojej klatce
schodowej z trupim odorem kocich sików i wymiocin nowonarodzonych stworzeń -
gdzieś w piwnicach było miejsce, które koty miały odwagę nazwać domem.
Zmarznięte dłonie domagały się rękawiczek,
których nie miałam i cały świat zdawał sie krzyczeć czerwonym kolorem skóry o
powrót do domu. Już jutro K. myślałam uspokajając siebie i świat. Już jutro
wracam do domu.