Pokój
był dziwny. Na ścianie wisiała martwa natura, która kształtem przypominała
nieżyjące ucho Van Gogha. Kalendarz nie odmierzał już czasu. Zatrzymał się gdzieś
między deszczowym lutym a smutnym marcem, które poprzedzają najgorszy z
możliwych – kwiecień. Niedająca się opisać żółć wschodziła słońcem na tle
białej ściany. Ucho Van Gogha spadło na podłogę. Przetoczyło się energicznym
ruchem pod moje stopy i leżąc nieżywo a może nawet trupio, krzyknęło do mnie: „Zwierzęta,
zwierzęta!”. Ucho nie może mówić. Była to jedyna myśl, której mogłam się w
tamtym momencie utrzymać. Ucho nie może mówić. Argument ten, nie do podważenia,
przekonał mnie, że pokrzykuje ktoś inny. Tak musi być. Odwróciłam się ku
drzwiom, które były za mną. Gdzieś zza pleców to – zwierzęta, zwierzęta –
dochodziło. Zobaczyłam Tadeusza Różewicza. Przecież – mówię – nie było cię na
półce, patrzyłam, szukałam, oglądałam, w te i powrotem, i znów od końca do
początku. Tadeusz trzymał w ręku worek błękitny, w którym trzęsły się ze
strachu szklane - i nie tylko - butelki.
„To są moje wiersze.” Stwierdził kategorycznie poeta, kodyfikując tym samym
nowy system wersyfikacyjny. Na znak triumfu swojej sztuki, potrząsną wspomnianym
workiem. Butelki brzęczały głośno i głośniej; wierciły i wypełniały, malały i
rosły. Różewicz już nie krzyczał, on wrzeszczał: „Klasyczne techno posiada
stosunkowo szybkie tempo i wynosi około 120–140 uderzeń na minutę.” Klasyczne,
klasyczne, klasyczne. Łzy Apollona, śmiech Dionizosa. Ucho Van Gogha padło
martwe, ostatecznie. Tak kończył się wiek XX w estetyce. Przyłożyłam swoje
własne, prywatne ucho do ściany – potocznie nazywanej Ścianą Basu – podobną budowlę
odnaleźć można w Jerozolimie, choć nie wiem, czy spełnia tę samą funkcję – dosłyszałam
dźwięk telefonu. „Ej, słyszałaś nowe Death Grips? – Boże, to ten sam dźwięk.
Podwojenie zwielokrotnienie, rozczłonkowanie.” Szybka rozmowa, bez wchodzenia w
szczegóły. Nauczył mnie tego Juliusz Cezar i Ryszard Krynicki. Może by tak
pojechać do Lwowa? Jezu, ulituj się. –
Nie. – lapidarnie odpowiada Bóg – nie mam czasu, zarobiony, jestem, ja mam
plany… - Ale może wpadnę do Ciebie? – pytam, szukając zbawienia. –Nie, od
Piątku mam pokrzyżowane plany całkiem, wiesz… - Może chociaż jakiś after? –
Polecam te w Hadesie. – mówi Jezus i umiera. Więc czołgam się w stronę łóżka,
kładę się. Jak miękko mam, jak dobrze, jak pięknie. Jestem z piasku. Jestem z
pluszu. Jestem z bajki. Ale to już nie miękko, tylko mokro. Woda. Woda ciemna.
Odwracam głowę i widzę postać Wodnika. Piękne ciało, jakby lekko wydłużone, ale
nie do końca. Podpływam, ale okazuje się, że to Iwaszkiewicz. Patrzymy się
przez chwilę na siebie. Ból głowy jest nie do zniesienia. - Matko Panno Święta,
co jasnej bronisz Częstochowy, co jasnej bronisz Częstochowy… - Jestem już przy
Ostrej Bramie. Matka Boska Elektryczna, co urodziła Boga, a potem go zabiła? -
- - Ty nie jesteś Miłoszem. - - - szepce
zrezygnowany Jarosław. – Na szczęście. Ale znam dużo jego wierszy. Na przykład „Na
cześć ks. Baki”. On nie jest o marihuanie. Ten wiersz, znaczy się. Baki nie znałam.
- - - Ale Iwaszkiewicz gdzieś się spieszył, a ja byłam już w celi. Leżałam na
brudnej podłodze. Jakiś szczur, jakieś pchły, głosy w sąsiednim pomieszczeniu.
- - - Konradzie….
A
dajcie wy mi już wszyscy święty spokój. Ja chciałam tylko potańczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz