Pamiętam,
że jak byłam mała, to bardzo chciałam być malarzem. Nie umiem dziś stwierdzić
jednoznacznie dlaczego. Chciałam umieć sprawiać, aby kreski stawiane przez moje
dłonie przy pomocy kolorowych kredek, stwarzały świat. Chciałam, aby ręce miały
kształt dłoni, aby tymi dłońmi się następnie stawały. Chciałam patrzeć na białą
kartkę, na której powoli staje się jakaś nowa rzeczywistość.
Ale
zawsze – moje dłonie były niedorozwinięte, horyzonty zbyt płaskie i krzywe, a
twarze ciągle takie same. Te twarze – przerażają mnie najbardziej. Przeglądam
czasami jakieś kartki z dzieciństwa. Wynajduje je w różnych miejscach mojego
pokoju. Albo one się same tam znajdują – przychodzą żeby mnie dręczyć. Nigdy
nie wiem, skąd się wzięły w tym miejscu i dlaczego schowałam jej do książki o
zakochanym kundlu i dlaczego akurat po tą książkę sięgnęłam, bo czego mogę w
niej właściwie szukać. I na tych kartkach zawsze widzę tę samą twarz. Ona się
ciągle powtarza, jak refren bardzo starej piosenki.
Twarz
jest żadna. Nie umiem Ci jej opisać. Ma kształt przypominający prostokąt z
lekkimi wcięciami tam, gdzie powinna zaczynać się szyja. Twarz ma oczy duże i
czarne jak noc. Otwarte i spokojne. W źrenicach oczu Twarzy nie odbija się
świat. Oczy Twarzy są puste i nie odpowiadają na żadne wołanie. Oczy Twarzy są
jak studnia w bezksiężycową noc. Oczy Twarzy patrzą na mnie zawsze w tym samym
wyrzutem – Dlaczego zostawiłaś nas takie
pozbawione siebie? Jesteśmy ślepe. Przez ciebie nie możemy nic zobaczyć, a i w
nas nie widać nic. Dlaczego zostawiłaś nas takie osierocone, zatrzymane,
zastygłe w oczekiwaniu na ruch?
Usta Twarzy są malutkie
i wąziutkie. Właściwie to te usta są jakby zaszyte bardzo cieniutką nitką.
Nitka zamyka te usta raz na zawsze. Dlatego grymas ust Twarzy jest zawsze taki
sam – nijaki. Wiem, że mógłby być przerażony, albo pogrążony w zdziwieniu, ale
jest – zupełnie żaden. Nitka bardzo dobrze spełnia swoje zadanie. Nie dość, że
Twarz nic nie powie, to jeszcze – jej usta nie wyrażą nigdy sprzeciwu swoim
kształtem, nigdy się nie uśmiechną, ani nie zapłaczą. Zawsze będą już tylko
niemo układać się do wiecznego snu w towarzystwie cieniutkiej nitki, której
nigdy nie przetną Mojry.
Nos Twarzy zdaje się
nie istnieć wcale. Jego symbolicznym przedstawieniem stają się dwie czarne
kropki umieszczone między oczami Twarzy a Jej ustami. Dwie czarne jamy, przez
które swobodnie i powoli przepływają strugi powietrze. Twarz nie kontroluje
oddechu – nie ma klatki piersiowej, a w niej – płuc, ani jamy brzusznej – więc
nie wykorzystuje przy oddychaniu przepony. Oddechem Twarzy są zgniłe pęcherzyki
powietrza, którym udało się jeszcze ukryć w suszonych kwiatach, które moja
Mamcia schowała do książki o zakochanym kundlu bardzo dawno temu.
Włosy Twarzy właściwie
nie zaczynają się tam, gdzie powinny, ale w jakimś miejscu zupełnie
nieracjonalnym i przypadkowym. Nienawidziłam rysować włosów. Zawsze wydawały mi
się jakoś fałszywe i niepasujące do Twarzy. Ale rysowałam je, bo koleżanka A.
rysowała i ja chciałam, żeby moja Twarz, była tak samo piękna, jak na jej rysunku.
Ale włosy zawsze mnie jakoś zniewalały. Nie radziłam sobie z nimi. Zawsze były
albo za bardzo kręcone, albo za proste. Zawsze Twarz miała za długą grzywkę,
albo była zbyt łysawa na czubku jednowymiarowej głowy. Włosy – były zawsze
koroną cierniową dla mnie, jako malarza. Rysowałam je zawsze na końcu, bo
wiedziałam, że nie potrafię ich namalować. Od samego początku wiedziałam, że
nie mam zdolności plastycznych, ale to włosy Twarzy sprawiały, że nabierałam o
tym samoświadomości. Odwlekałam po prostu moment przeżycia tego swoistego
momentu litości i trwogi, który budziło we mnie oderwanie kredki od kartki i
spojrzenie na to, co właśnie stworzyłam. Twarz milczała i świat milczał, a ja
chowałam Twarz bardzo głęboko do szuflady i łamałam rysiki kredek, żeby mnie
nic więcej nie kusiło do rysowania. Potem chowałam twarz w dłoniach i płakałam.
Oczywiście
za godzinę kredki były na powrót zatemperowane, czego skutkiem były malutkie
pęcherzyki na środkowym palu prawej rączki. Zawsze się tam pojawiały. Lubiłam wtedy
brać igłę i przebijać je. Kiedy wysączył się z nic płyn, bardzo piekły. Wtedy
znowu łamałam kredki i temperowałam je na nowo. To bardzo bolało. Ale chroniło
mnie przed rysowaniem na około dwa, trzy dni.
Ale
Twarz wracała za każdym razem, gdy chciałam namalować jakąś postać – Twarz była
dzieckiem, chłopcem, dziewczynką, kobietą, mężczyzną. Nie umiałam się jej
pozbyć. Spływała z moich dłoni za każdym razem, gdy przykładałam ołówek do
papieru. Bałam się Twarzy, dlatego nigdy nie dostała Ona ciała, ledwie kawałek
koślawej szyi, który musiał Jej wystarczać. Moja Twarz nigdy nie miała więc
obojczyka, ramienia, ręki, dłoni, brzucha, uda, łydki, stopy, palców. Nie miała
też wątroby, trzustki, jelita, żołądka, pęcherza moczowego, serca. Nie miała
też krwi ani limfy. Nie było w niej tlenu ani dwutlenku węgla. Była tylko
Twarzą – Twarzą cichą i skupioną, Twarzą bez wyrazu, który stał się wyrazem
stałym, niezmiennym na wiele lat.
Skąd
się wzięła we mnie na Twarz i czego \ kogo jest odbiciem we mnie? Pewnie nikogo
i niczego. Jest tylko potwierdzeniem, że nie umiem malować. Ale lubię sobie
wyobrażać, że to moja nienarodzona siostra bliźniaczka, którą uciszyłam
cieniutką nitką, która nie ma ciała, która nic nie wyraża, a więc nic nie
myśli. Lubię wyobrażać sobie, że uratowałam kogoś przed życiem; że wzięłam jej
życie na siebie, a ona teraz po prostu bardzo tęskni za swoim zbawcą.