Patrzyła w jego kobaltowe oczy – były jak roztapiająca
się i powoli płynąca fala wód roztapiającego się lodowca – On był lodowcem,
który znikał w zastraszająco szybkim tempie kilku dotknięć między światem
naszym, a Tamtym – bliższym. Jego oczy stawały się dla niej wszystkim.
Pamiętała zazdrość, która budziła się za każdym razem, kiedy ukrytkiem
spoglądała na jego zmęczoną twarz – ile oddałaby za niebiesko-szalone oczy
przybłędy jakiegoś szalonego; magika ze świata krzywych zwierciadeł;
gawędziarza homeryckiego, który pił wódkę z Odysem; ułana, który wyrywał
księżniczki z ukrytych głęboko w Janowskich Lasach zamków, które broniły czterogłowe
smoki bez rąk i nóg. Jego ręce – pachnące mokrym i starym jak on tytoniem –
ciężkim i trującym – i życiodajnym.
Nie
mógł bez nich żyć – myślę, że umarł przez to, że starał się przestać, myślę, że
dlatego nie mógł już potem oddychać.
Czasami śni jej
się Las – ten najpiękniejszy – sierpniowy. Zimny porankiem i mgłą pierwszą,
jeszcze zrodzoną w ciemnościach nocy, która broni się przed dniem. Biega na
bosaka po zielonej, soczystej trawie – na bosaka uprawia zawzięcie taniec
śmierci. Jej małe, ciepłe stopy zatapiają się w wilgotną, zarobaczoną ziemię –
porywa ją świat zgniłych ciał pomarłych na nieznane choroby zwierząt, świat
ptaków czarnych swoją nienawiścią – czuje, jak siadający na jej plecach kruk
staje się jej częścią – jak zaczynają kiełkować pod jej grubą skórą malutkie
pióra. I już jest bardzo wysoko, staje się niebem, osiąga byt – i słyszy Jego
głos pomiędzy kroplami deszczu, który sprowadza ją z powrotem na mokrą samotnością
ziemię ich ojców, dziadów i pradziadów.
To
jest to miejsce, nie uciekaj stąd.
Zamyka oczy i widzi przed sobą płonące drzewo – ono stoi
tutaj od setek lat i pamięta ostatnią prawdziwą miłość – ono widziało Adama i
Ewę, kiedy kryli się przed Stwórcą w krzakach dzikiej róży. Drzewo płonęło
bardzo długo – chyba tak długo, jak długo istniało na świecie. Nie chciało
poddać się płomieniom, które wypalały jego soki, kropla po kropli – ono się
wykrwawiało niewidzialnie. Wczoraj
uderzył w nie piorun – powiedział do niej, kiedy na bezkresnym polu stała
sama, obserwując drzewo i dotykając płomieni. Czy ta burza przyjdzie do nas
jutro – myślała i nie oczekiwała odpowiedzi. Czuła Jego rękę na swoim ramieniu –
wiedziała, że jest bezpieczna. Demony nie przyjdą tak długo, jak ja jestem z
Tobą – jak długo płonie to drzewo – jak długo patrzysz się z głową wysoko
podniesioną w sam środek burzy – one nie przyjdą.
Boję
się, że widzę już pomiędzy palcami pogorzeliska tamtych dni.
Zapach kawy był
słodyczą dla jej ust. Jego kawa była zawsze zimna i czarna jak ptaki wracające
z nocnych wędrówek. Czasami, gdy była w Mieście, o poranku widziała całe ich
stada budzące się do kolejnego Lotu – wtedy niebo stawało się czarne, jak przed
burzą, jak Jego kawa. Kiedyś odważyła się napić tego napoju zakazanego karcącym
wzrokiem Matki – i był jak bursztyn przywieziony znad morza – i miał w sobie
jasność słońca i ciemność ziemi. Czuła się, jakby piła tajemnice – spijała tajemną
wiedzę swoich przodków. Czy już wtedy obgryzałaś po kryjomu palce ze strachu
przed karą?
Ukradłaś
moją Tajemnicę, a jak dalej kocham Cię swoją stanowczością i delikatnością
starych, pomarszczonych dłoni – one znały zimno i ciepło – były bezpieczeństwem
dębowych mebli w kuchni.
Czasami
słyszę Twoje powolne kroki schodzące ze strychu – czy znowu czekałeś na mnie,
żeby obejrzeć ze mną wschód słońca? Znowu zaspałam.
Dziś śnił mi się
Dziadek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz