Podobno marzenia napędzają nasze
istnienia. Są jakby nieskończoną mocą, pierwotnym tchnieniem energii, czymś
czego nie potrafimy zahamować, wyzbyć się, odrzucić. Gdy rodziliśmy się już
wtedy siła marzenia o życiu sprawiła, że wzięliśmy pierwszy oddech;
uwierzyliśmy w to, że życie, które rozpoczynamy, jest warte tego, by nasze
żałosne, małe, niedorozwinięte mięśnie dokonały niemożliwego – załapały życie
za nogi. Tak myślę, wierzę w to, że to tak zaczęło się nasze życie – od marzenia.
Marzenia o wschodach słońca, smutku i radości. Czy jest to zbyt iddylistyczne i
bajkowo-fantastyczne? Na pewno – ale czy w ogóle to, że jesteśmy ludźmi nie
jest takie?
Kiedy
już budzimy się z dziecięcego nieba, w którym ojciec był niepokonanym bóstwem,
a matka cudotwórczynią, która przy pomocy spojrzenia, dotyku warg potrafiła
uleczyć nie jedną ranę, nie tylko tą krwawiącą dla świata, ale i dla duszy.
Zostajemy wygnani z Raju i świat nagle nie jest już tym marzeniem. Im starsi
jesteśmy, tym wspomnienie tego pierwszego oddechu staje się coraz bardziej
nierealne, coraz bledsze, nieosiągalne – oddalająca się łódź pełna skarbów.
Nasze oddechy są coraz cięższe; już nawet nie chce się nam wracać do wspomnień,
chcemy powoli umierać, zatapiać się w zgiełku świata, udawać, stawać się
niewidzialnymi ludźmi.
I
marzymy o marzeniu, które na nowo stanie się silnikiem dla maszyny naszego istnienia
– i może to być wszystko – powiew wiatru, zapach zapamiętany kiedyś, dawano
temu, jak jeszcze zwracaliśmy uwagę na takie rzeczy, w pustyni dzieciństwa,
młodości; widok dawno niewidzianej pary oczu; dotyk na karku stawiający
człowieka na nogi; miejsce, czas, rzeczywistość, wyobraźnia – chwila. I wtedy
znów rodzimy się dla świata – marzenie musi stać się życiem. Zrobimy wszystko,
by znaleźć spełnienie – napinamy bez przerwy wszystkie mięśnie i chcemy
zaczerpnąć ze zdroju życiodajnego powietrza, niewyczerpalnej mocy stwórczej.
I tak naprawdę
to potrzebujemy tylko tego marzenia. Wcale nie jego spełnienia. Pragniemy
marzenia o marzeniu. Chcemy odczuwać czas, który prowadzi nas do celu –
wypełnieniu się życzenia, które złożyło nam życie; o spełnieniu się, które jest
w istocie końcem, kresem, śmiercią – bo jeżeli marzenie jest początkiem,
narodzinami, to spełnienie się – śmiercią. A człowiek nienawidzi wszelkiego
rodzaju końców, kresów, zakończeń, finałów… Dlatego nie chcemy, tak naprawdę i
najgłębiej gdzieś w nas, urzeczywistnienia się naszych pragnień – bo wtedy
musielibyśmy zaczynać od nowa. Od nowa oddychać, żyć, rodzić się, a to wiąże
się nierozwiązalnie z bólem – bólem stworzenia, bólem stworzyciela – tylko w tym
przypadku to my jesteśmy i jednym i drugim. Przerażająca człowieka perspektywa
podwójnego cierpienia. A ból to coś, czego się boimy. Nie przyjmujemy do swojej
ludzkiej, materialnej, ziemskiej świadomości, że ból to coś, co może nas uszlachetnić;
sprawić, że będziemy lepsi. To takie banalne, łatwe, ograne. Jesteśmy istotami,
które wypierają z siebie perspektywę wieczności; perspektywę duszy. Jak koniec
puszczone w wyścigu – na oślep. Biegniemy do końca, do zwycięstwa. Wygrywamy i
padamy w beztlenowym uścisku śmierci: cóż za przepiękny koniec społeczeństwa,
którego średnia wieku może wynosić w najbliższej przyszłości 40-50 lat.
Cofnijmy się o jakieś 1000 lat i znów czekajmy na jakieś światło, które po raz kolejny
krzyknie: JESTEŚ CZŁOWIEKIEM i nic dla Ciebie nie powinno być obce.
Jak na
razie tworzymy nowe krucjaty w imię nowych bożków –pieniędzy, władzy, potęgi, ropy
– tworzymy nowe armie w garniturowych zbrojach. Tylko etosu rycerskiego jakby
gdzieś zabrakło po drodze. I więcej, i więcej, i więcej. Tylko sztuka nic nie
tłumaczy – nie przemawia już żadnym językiem – niemi artyści mówią do ślepych i
głuchych odbiorców. Dokąd zmierzamy?