Bardzo mi się wczoraj podobało. Było
jak zawsze, czyli jak nigdy. Bo teatr to takie coś, co może dziać się
codziennie, ale tak naprawdę nie dzieje się wcale. Bo za tą kreską, którą
wczoraj postawiliśmy między nami, a wami dzieje się jakiś kosmos. Tworzymy własne
uniwersum. Jesteśmy bogami chwili –samych siebie, naszych gardeł, naszych
spojrzeń. Myślicie, że to wy, droga widownio, jesteście dla nas – mylicie się
bardzo. My oddajemy wam władzę, abyście się lepiej czuli siedząc w wygodnych
lub mniej fotelach. Oddajemy wam część naszej mocy, podczas gdy tak naprawdę
tylko my możemy was kontrolować, robić z wami, co nam się żywnie podoba. O ile
tylko jesteśmy tymi pół bogami. Możemy wycisnąć z was łzy, zmusić do śmiechu,
wciągnąć was do naszego dzikiego tańca.
Nie wiem, czy to jest zauważalne,
ale zawsze mówi się o tym, że widz obserwuje aktora. Widzi go, jak sama nazwa
wskazuje. I może go opluć, albo mu pomnik wystawić. Nikt nie dostrzega tego,
jak bardzo aktor obserwuje widza. Jak bardzo mu się przypatruje, badawczo,
niemal zwierzęco – patrzy mu w oczy i bezczelnie pyta „i co ty tam masz w tej
swojej pustej główce?” To ci po drugiej stronie zmuszają do ruszenia szarych
komórek widowni do myślenia, do życia, do wysnuwania wniosków, do daleko idącej refleksji – a może na odwrót do zamknięcia
się, wejścia gdzieś tam głęboko, gdzie nie ma już światła, bezpieczeństwa,
gdzie śliska jest podłoga i nie ma się czego złapać. Ale to dalej jest władza.
Władza nad umysłem. Jestem półbogiem i mówię „stać się”. Stań się taki, a taki.
Myśl to i to. Bo ja tak mówię, ja tak śpiewam, ja tak GRAM.
To bardzo złudne, że wydaje nam się,
że mamy nad sobą kontrolę, że to my jesteśmy panami siebie. Nie jesteśmy. Bo
teatr nie dzieje się tylko w teatrze. Znajdźcie mi jednego człowieka, który w
życiu nie był aktorem, który nie udawał, który zawsze był autentyczny. Nie ma
takiego. Jesteśmy zwyczajnie uzależnieni od sceny i od roli, którą sami sobie
nadajemy. Bo to, jak się zachowujemy zależy tylko od nas – my jesteśmy
dramaturgami, scenarzystami. Ale to dalej dzieje się gdzieś w jakieś
przestrzeni dramatycznej, teatralnej. Ktoś jest widzem, ktoś jest aktorem; za
sekundę rolę się odwrócą. I nie ma na to rady. Taka jest nasza kultura. Wieczne
uzależnienie od spojrzeć, podszeptów, grymasów twarzy, śpiewu – i od ich
charakteru – czy smutny, czy radosny, czy poirytowany.
A może trzeba by nam się z tego
obedrzeć – wyrwać z ram dramatu. Wymazać wszelkie didaskalia, powycinać
monologi, poskracać dialogi. Oddać się w panowanie prawdziwych emocji. Tylko
jak rozróżnić prawdę od fikcji, kłamstwo od prawdy, śmiech od szalonej
rozpaczy. Trzeba nam spojrzeć sobie w oczy. Ale nie na zasadzie widz-aktor. Na
zasadzie ja – człowiek i ty – człowiek. Inaczej to wszystko zakończy się
śmiercią księcia Danii każdego z nas. I już nie będzie braw, ukłonów, kwiatów,
słów podziękowania. Będzie tylko grób. I niespełnienie tragicznego marzyciela.
I sen idioty.
A reszta to
wiadomo.