Nie pisałam do Ciebie, bo znowu
próbowałam beznadziejnie uciekać. Gdzieś poza siebie – takie zapominanie o tym,
że się jest, że się powinno czuwać nad sobą – nad emocjami i wypadkowymi
wydarzeń w rzeczywistości, którą się tworzy, którą tworzymy, która nas tworzy
–ciągła walka z Bogiem – kto jest największym kreatorem. Piszę do Ciebie, no
nim mi więcej nie zostało – mogę tylko pochylić się nad kartką papieru – płakać
nad sobą. Wiesz – dokładnie wiem, czego chcę. Więc dlaczego moje ręce takie
ułomne, moje serce takie zimne a i racjonalny w pewnych momentach umysł wydaje się uśpiony. Myślisz, że pni też
płakali nad sobą – tamci, dla których bez przerwy stawiamy pomniki w naszych
duszach, mózgach – w granicie, brązie, złocie… - że patrzyli na dzieło swojego
życia i krzyczeli – to wszystko nie tak!
Wiesz, że znowu uciekam – od
tematu, od Ciebie, do siebie – wiesz to, bo mnie dobrze znasz, bo mnie naprawdę
dobrze znasz. Nie uciekasz przed moim spojrzeniem, jak ja – przed wzrokiem
tchórza, któremu powinno się oczy zabrać i wysłać go na jakąś pustynię – jak
Edypa. Ale przecież jestem na pustyni. Lodowej w dodatku. Wyobraź sobie biel.
Wielką białość – od horyzontu po nieskończoność. Wszędzie nic. Dźwięki ciszy. A
w środku Ciebie jakaś symfonia fantastyczna, jakieś diabelskie zagrania. I ten
rozsądek tak głupi – mówi o ucieczce. Jak uciekać z siebie? Powiedz mi,
przyjacielu, bo zgubiłam się w tej grze dobra i zła. Tak mi się teraz
przypomniało – mówili mi, że o „dziadowskiego” (tak, możesz się uśmiechnąć)
Konrada walczyły siły dobra i zła. Rozumiesz to – one walczą. Jakie to
upokarzające dla Konrada. – być taką marionetką, od której nic nie zależy. Ale
mój Konrad – mój, czyli przepływający prze mnie – to on walczy. On rozdaje
karty, on ma prawo wyboru – między życiem, a śmiercią – nie bardzo obchodzi
mnie wynik tej wojny – chcę widzieć walkę, taką, żeby mnie przerażała, żeby
mnie w ogóle obchodziła. Oddaje mu swoje człowieczeństwo – bo zbyt długo był
Konradem. Umarł Konrad, narodził się Człowiek, czy coś.
Mówiłam o bieli – takiej
ogromnej i niekończącej się – i wiesz, że nagle słońce – takie ogromne,
pomarańczowe, płonące, ale nie płomieniem niszczącym, tylko bezpiecznym
tworzącym – zakochałam się, ale nie mogłam patrzeć. Oczy bolały od doskonałości
zimowego pejzażu. Jak dobrze- czerwień gorąca komponuje się z bielą i wcale jej
nie niszczy tylko uzupełnia; dodaje jej genialności, a zabiera przerażającą
samotność – jak dobrze. Jest w niej, ale jakby poza nią. Zwycięża w niej nad
nią. Odrealnione to wszystko – prawda, która kłamie. Nie pytaj mnie, co to
znaczy, bo i tak nie dostaniesz odpowiedzi. Kocham te niedopowiedzenia, te
wielokropki, te myślniki między nami – zrozum je, obcy człowieku, a dostaniesz
nagrodę w postaci wiekuistego zaufania. Myślisz, że kiedyś wzejdzie słońce? To
o tej bieli i czerwieni to było specjalnie dla Ciebie – dla Twojego malarstwa,
tego w głowie takiego – bo boję się, że gdzieś pośród farb, pędzli – możesz
zagubić geniusz i doskonałość świata i jego obrazów, które dzielą się ciągle.
Dlatego tak bardzo wątpię w malarstwo jako takie – przecież to najbardziej
ułomna ze sztuk. Jak malarz w ogóle może być zadowolony z siebie – przecież
ręce nasze tak bardzo ułomne, tak strasznie okaleczają piękno rzeczywistości. A
może to ja nie potrafię zrozumieć czego, co w tym jest – jakieś kreowanie
własnej, niewymuszonej rzeczywistości. Idealizm – subiektywny realizm – tak to
leciało. Ale przecież portret człowieka nigdy nie będzie piękniejszy od jego
twarzy od piątej nad ranem, kiedy próbuje wstać z łóżka, a jedyną rzeczą, o
której myśli, to szybka i bezbolesna śmierć. Nie zrozumiemy się. Dla mnie
człowiek zawsze będzie ważniejszy, niż to, co po sobie zostawił. Przykro mi –
taka już jestem.